Polub mnie na FB :)

wtorek, 28 lutego 2017

La La Land - słodko-gorzka opowieść o marzeniach

Oscary, Oscary i... po Oscarach. Nie obyło się bez wpadek - najpierw ogłoszono bowiem, że statuetkę za najlepszy obraz dostaje film La La Land, jednak gdy już wszyscy wyszli na scenę i zdążyli wygłosić swoje przemówienia, poinformowano, iż doszło do pomyłki (!) i ową nagrodę naprawdę powinien otrzymać Moonlight (swoją drogą polecam wygooglanie sobie tej sceny, naprawdę warto to zobaczyć!). Filmowi Damien'a Chazelle'a udało się jednak zdobyć złotą statuetkę w aż sześciu innych kategoriach i z pewnością była to największa wygrana tego wieczoru. Co zatem ten mały fragment kinematografii ma w sobie takiego, że aż tak spodobał się jury i czym przekonał do siebie osoby zupełnie nieprzepadające za musicalami?

La la Land to tak naprawdę dość prosta historia dwojga ludzi, którzy, mimo początkowej antypatii, zakochują się w sobie. Rozwijające się uczucie wspaniale oddają utwory napisane specjalnie do filmu: począwszy od pierwszej sceny, kiedy bohaterowie poznają się po raz pierwszy podczas przejażdżki samochodem (Another Day of Sun), po czym niespodziewanie spotykają w innych okolicznościach i przez chwilę są skazani na własne towarzystwo (A Lovely Night - dla mnie ten utwór powinien dostać Oscara!) aż w końcu związują się ze sobą, choć ich głowy zaczynają szybko wypełniać rozterki związane z karierą oraz ich miłosną relacją (City of Stars). I choć wszystko w tym musicalu wydaje się być bajkowe - muzyka, stroje, scenografia, a do tego miłość, która wydaje się móc wszystko przetrwać - koniec (Epilogue) okazuje się być dla początkującej aktorki Mii (Emma Stone) i muzyka Sebastiana (Ryan Gosling) słodko-gorzki.


Nominowany do Oscarów w aż 14-tu kategoriach La La Land to imho wspaniałe połączenie starego musicalu ze współczesnością. To wysmakowane kadry. Kolory. Dźwięki, które przenoszą mnie do innego świata - takiego rozśpiewanego, goniącego za szczęściem "lala-landu".
To magia, na którą składają się wszystkie te urocze chwile, to "przyspieszenie tempa. to spojrzenie, ten dotyk, ten taniec", kiedy "to spojrzenie w czyjeś oczy rozjaśnia niebo".




Jeżeli chcecie zatem choć na chwilę wyrwać się z szarej codzienności, nie tracąc przy tym całkiem przytomności umysłu - zapraszam Was do pięknej, choć wcale nie wyidealizowanej, krainy Lala-Landu.

Krainy, w której  - tak jak w prawdziwym życiu - przynajmniej niektóre marzenia, czasem się spełniają.


---
korolowa


Jeżeli post Ci się spodobał - podaj go proszę dalej!

czwartek, 9 lutego 2017

Foolowersi - czyli dokąd zmierzamy?

Pomyślcie sobie, jak to było kiedyś.

Chłopak poznaje dziewczynę, która, dajmy na to, nie jest z jego miasta.
Albo nawet i jest, ale tym miastem jest Kraków, Warszawa, New York City czy inny Meksyk.
Urzeczony jej uroczymi oczami i tym, co znajduje się u rowku dekoltu, dowiaduje się jedynie, że ma na imię Julka i jest z Gdyni. No a on, cholera, mieszka akurat w Łańcucie. 
Ona przyjechała do babci na wakacje (i spędzała je głównie na potańcówkach niż przy starszej kobiecinie, no co za gównia...ehm, nastolatka!), które niestety właśnie się kończą. 
On  - nazwijmy go Roman (poznany właśnie na jednej z takich retro-dyskotek) obiecuje, że ją odwiedzi, że będzie dzwonił... a gdy pociąg już odjeżdża, uświadamia sobie, że nie ma ani jej telefonu, ani, tym bardziej, adresu. Normalnie szloch, rozpacz i zgrzytanie złamanego serca.

To były dopiero romantyczne czasy. Chciałeś się spotkać - po prostu dzwoniłeś domofonem, krzyczałeś na całe gardło, ewentualnie - po prostu wchodziłeś do kogoś do domu. I nikogo to wtedy nie dziwiło. Ludzie znali się wtedy jakoś lepiej. Wydaje mi się też, że dużo bardziej doceniali to, co mieli. Było w nich więcej spontaniczności. Autentyczności. Bo jak udawać? Kiedy -  skoro konwersacje były prawdziwymi konwersacjami, takimi twarzą w twarz, przy herbatce i ciasteczku domowej roboty? Telefony zaś służyły głównie do komunikacji z kimś z daleka, ewentualnie umówieniem na wizytę. I nikt nie mógł wtedy schować swojej twarzy za najnowszym HTC czy inną Nokią Srumią XYZ 20220. Bo nie mieli za czym.


Facebook, Instagram, Twitter, Nasza Klasa plus całe mnóstwo innych portali i aplikacji tak bardzo ułatwiają nam teraz życie. Myślę, że nawet za bardzo. Bo przez to wydaje nam się, że możemy się mniej starać.  Powiedzcie mi bowiem, ile zajęłoby jedno kliknięcie na fejsbukową ikonkę i wpisanie do wyszukiwarki " Julia Gdynia"? Oczywiście, w całej Gdyni Julek na pewno jest całe mnóstwo - jednak chyba łatwiej jest scrollować fejsa patrząc na zdjęcia niż wybrać się do miasta i szukać na ślepo, prawda?
Łatwiej jest follować na Instagramie, kiedy ktoś nas zafollowuje.
Łatwiej polajkować, kiedy coś lubimy, gdy coś nam się podoba...lub gdy zwyczajnie nie mamy co robić i robimy to bezmyślnie.
Bezmyślnie like'ujemy, follow'ujemy, siedzimy na fejsie czekając, aż ktoś z nami przeprowadzi konwersację. Prawdziwą kon-wer-sa-cję... na Facebooku (!).

Ty, ja, Twoja 12-letnia sąsiadka, dzisiejszy Roman z Łańcuta - jesteśmy jednym, wielkim stadem foolowers'ów. Bezmyślnie błądzimy po cyberprzestrzeni, zamiast, po prostu, więcej czerpać z życia. Prawdziwego życia.

Wracając na koniec do historii z samego początku posta - wierzę, że ostatnie pożegnanie przed wyjazdem Julki mogłoby dzisiaj brzmieć mniej więcej tak:
"Julka... będę dzwonił, obiecuję!
"Ale..."
"Ale naprawdę, obiecuję!"
" Ale Romek, no! Przecież Ty nie masz mojego telefonu!"
[Romek szybko wyciąga telefon]
"Jaką bluzkę masz na profilowym?"
"Eee...niebieską z krzyżem na środku?"
[chłopak zwinnie przesuwa palcem po gładkiej powierzchni Sony S(e)XPeria Z]
"No, to nie bój żaby. Wysłałem ci właśnie zapro na fejsie".


---
korolowa


P.S. Jeśli spodobał Ci się post - podaj dalej! Udostępnij, skomentuj, polub :)

niedziela, 5 lutego 2017

"Sztuka kochania : historia Michaliny Wisłockiej"

Film Marii Sadowskiej mogłabym w skrócie opisać : przebudzenie.

Ale tego nie zrobię. Jeden z najnowszych kawałków polskiego kina zasługuje bowiem na nieco więcej niż jedno słowo. Tym bardziej, że zostają w nim poruszane ważne tematy. Że odświeża historię wręcz niezwykłą, a jednocześnie oddającą prawdę, przedstawiającą autentyczne, historyczno-biograficzne wydarzenia.

Bohaterką filmu jest autorka wydanej w Polsce w 1971 roku "Sztuki Kochania"  dr Michalina Wisłocka.
Nadmieniona książka okazała się przełomem w życiu intymnym Polaków. Do momentu uświadomienia przez wyżej wymienioną pozycję uznawano, iż seks pełni funkcję głównie prokreatywną, zaś jakiekolwiek przyjemności z niego miała doznawać przede wszystkim płeć męska. 

Doktor Wisłocka postanowiła to jednak zmienić. Panujący, mocno jeszcze zakorzeniony patriarchat oraz ogólny pogląd na sprawy damsko - męskie zaczęła wyrywać od samych korzeni. Tłumaczyła kobietom co i jak robić, aby móc czerpać przyjemność z intymnych chwil ze swoimi partnerami.
Przeprowadziła prawdziwą rewolucję, walcząc o wydanie swojej książki niczym lwica.




Szkoda tylko, że sama sobie nie potrafiła pomóc.

Zbyt dobrze wiedziała, jak to jest zostać zdradzonym.
Zbyt długo żyła w zawiłym, patologicznym związku.
Zbyt mocno była kochliwa, a jednocześnie zbyt wierna.

Z zewnątrz - tygrysica, która - jeśli w coś mocno wierzy - potrafi o to walczyć.
W środku jednak naiwna, mała dziewczynka.

I choć pewnie  sama nieraz chętnie, z żalem i bólem, zaśpiewałaby " Ja wierzyłam Twoim słowom..." (utwór ten jak i wiele innych wspaniale wkomponował się w klimat filmu), wierzę, że dzięki temu, naprawdę stała się silniejsza.

Bo nie tylko umiała uświadamiać, ale i pięknie kochać.

Tylko, chyba, jak twierdzi jej córka Krystyna Bielewicz,  "nie potrafiła żyć".





                Jeśli spodobał Ci się post - podaj dalej! Udostępnij, skomentuj, polub :)

---
korolowa