Polub mnie na FB :)

środa, 27 kwietnia 2016

O (braku) stabilizacji - tamte lata nie wrócą?

Jak bardzo naiwna kilka lat temu byłam. Byłam naiwna, wierząc w plany, które wydawały mi się takie proste do zrealizowania. Skończę studia, wyjdę za mąż w wieku 24-25 lat, a mając 26-góra 27, zajdę w ciążę (oczywiście mając stałą posadę nauczyciela angielskiego w milutkiej szkole podstawowej), urodzę śliczną córeczkę lub synka, pójdę na macierzyński, wychowam dziecko, wrócę do pracy...
Piękne to były plany...które pozostały jedynie w krainie nieziszczonych, zakurzonych marzeń.
Studia się, z różnych względów, poprzesuwały mi w czasie i skończyłam je ciut później, niż miałam w zamiarze. Małżeństwo? Nawet jeśli nie chcę robić żadnych wesel, a jedynie zorganizować przyjęcie dla najbliższych - i tak trzeba mieć na to fundusze. A czasami aż mnie korci, aby rzucić to wszystko i, tak po prostu, pójść z moim A. do USC, i wyjechać sobie na jakąś wycieczkę, na przykład na Karaiby. Albo do Los Angeles. I byłoby tak po "hamerykańsku". Szybki ślub bez problemów, z podpisanym papierkiem. 
Jednak brak pieniędzy w naszym życiu mocno nas ogranicza. I nie chodzi mi wcale o Bóg jeden wie jakie kokosy, ale o taką stabilizację - być może niektórzy się teraz obruszą za to, co napiszę, ale muszę to nadmienić: w czasach komuny było różnie, było może i biednie, ale przynajmniej każdy miał pracę. Lepszą, gorszą, ale miał. I przynajmniej nie było tak jak teraz, że wykwalifikowane, wyedukowane osoby miały problem ze znalezieniem czegokolwiek. Nie czekały miesiącami, a nawet latami na to, aby móc iść zarabiać jakieś przeciętne chociaż pieniądze. Było więcej umów o pracę. Teraz jest od grom tzw. "śmieciówek" - umowy o dzieło, zlecenie... 

Świat zmienia się w drastycznie szybkim tempie. Wszyscy gdzieś się spieszą - dzieci do szkoły, dorośli - do pracy. Widzę, jak nas zmienił postęp technologiczny. Ludzie zapatrzeni są w swoje komórki, kilkuletnie dzieci biegle obsługują podstawowe tablety... A ja tęsknię za latami 90.-tymi. Za wychodzeniem na dwór i wygłupami dzieci na trzepaku. Skakaniem na skakance, graniem w klasy czy gumę. No dobra, w moim przypadku było trochę inaczej (jako introwertyk, chętniej niż na dwór, wolałam siedzieć zamknięta w domu i czytać książki)..ale wiecie, o co mi chodzi. Była beztroska. Było prawdziwe dzieciństwo. Była radość. Częste wyjazdy do babci. A teraz? Posiniaczone od nadmiaru światła z ekranów mózgi i zakryta kurzem wrażliwość. I wiem, że każde pokolenie - tak jak i to naszych rodziców - zawsze będzie mówiło: takie czasy jak nasze to jednak były najlepsze... Ale te najlepsze lata już naprawdę minęły. Bezpowrotnie. I nie wiem, czy kiedykolwiek wrócą. Bo, abyśmy mogli pójść naprzód, prawdopodobnie musielibyśmy zrobić najpierw duży krok w tył.


Powolne, beztroskie niedziele spędzone w lesie całą rodziną? Stabilna praca od poniedziałku do piątku, od 8 do 16, czy się stoi, czy się leży...? Ślub w wieku 22 lat, dziecko w wieku 24?
Zazdroszczę tym, którzy mogli tego w tych czasach doświadczyć.

Na zwieńczenie moich wynurzeń, pozwólcie, że opiszę Wam pokrótce pewną sytuację.
Rozmawiam ostatnią z jedną z nauczycielek w pokoju nauczycielskim.
Ja: "No tak, trochę się teraz pozmieniało. W sumie tak na tę chwilę myślę, że jakbym miała wziąć ślub za rok, dwa i mieć dzieci w wieku góra 35 lat i w tym samym wieku już w miarę stabilną, dobrą pracę, to byłoby chyba nieźle".
N: "Naprawdę ci, K., tego życzę. Ja mam prawie 50 lat, córkę nieco starszą od ciebie, a dalej tej stabilizacji - ani w pracy, ani w życiu ogólnie  - nie mam".


P.S. Jeżeli spodobał Ci się post - będę wdzięczna za udostępnienie go - wystarczy wcisnąć ten niebieski przycisk z napisem "Udostępnij" w lewym, górnym rogu nad postem :)


***
korolowa

sobota, 16 kwietnia 2016

Wiosna ma zapach miłości.

Dzisiejsze słońce ledwo wynurza się zza chmur. Ostatnie dni nie rozpieszczały mnie ciepłem.
Ta zmienna pogoda idealnie współgra z tą, którą mieszczę pod swoją lewą piersią. Tęsknota sprawia, że hormony skaczą. Dół i  góra, góra i dół. Takie nieokiełznane fanaberie.

Dziwna jest ta wiosna. Lubię ją, bo daje mi słońce. Ciepły deszcz. Zieleń. Zapach pierwszych kwiatów. I ten JEGO piękny uśmiech  na Skype. I chęć do życia. Chęć zmian.

Nie lubię natomiast błota, ulew. Potoków pełnych smutku w pochmurny, dżdżysty dzień.
Tych poranków, gdy przygotowuję twaróg, który ON tak lubi, po czym stwierdzam, że mam go za dużo. Bo przecież przygotowuję go tylko dla siebie.

Nie lubię, gdy nie ma GO przy mnie. Tego, że jesteśmy tak daleko. I że jeszcze nie wiem, jak długo...



Do wielu rzeczy można się przyzwyczaić. Do częstszego wyrzucania śmieci. Do zakupów tylko dla siebie. Do prania tylko raz w tygodniu, bo tyle wystarczy. Nawet do jednego kubka herbaty i miski pełnej twarogu tylko dla jednej osoby.

Ale nie można przyzwyczaić się do bycia samemu. Po prostu nie można.
Nie po tylu wspólnie przebytych wiosnach. Po tylu wzlotach i upadkach. Burzach i tęczach. Nie po tylu wypowiedzianych słowach i nie mniej wymownych gestach.

Wiosna niesie za sobą dosłownie wszystko. Budzi do życia burzę i żar. Delikatne krople i ulewy. Wszystko zaczyna być nagle bardziej wyraziste, żywe. Tylko czasem, czasem jakaś mgła może to wszystko na chwilę zasłonić. Ale mgła kiedyś odejdzie. A zieleń i inne kolory kwiatów, powrócą.
I Ty je powąchasz. Tak jak i ja.





                                        Bo wiosna ma właśnie taki mocny zapach miłości.


---
korolowa

sobota, 2 kwietnia 2016

Tam, gdzie jest mój dom

Po podróżach, człowiek często chętnie wraca do domu po to, aby...odpocząć. Niby wyjeżdża się na wakacje w celach wypoczynkowych, a jednak często człowiek przyjeżdża wręcz wyczerpany. I nie zawsze chodzi o, zazwyczaj pozytywne, zmęczenie fizyczne. Psychika (a właściwie jej stan) zmusza nas niekiedy do podejmowania zmian w swoim otoczeniu, również zmian klimatu. Tylko, że nigdy nie wiadomo, czy taka zmiana wyjdzie nam na lepsze.

W Stanach mieliśmy sporo problemów na głowie. Faktem jest, że zobaczyłam zalążek innego kontynentu. Że uszczknęłam -  nieco  odmiennej od naszej - amerykańskiej kultury. Widziałam multum ludzi różnej rasy, koloru i wyznania (tak, wiem, brzmię nieco podręcznikowo, ale to prawda).
Do tego dochodzi kwestia różnic w podejściu do wielu spraw. Do klienta. Do człowieka. Do pacjenta. A może, może to po prostu kwestia podejścia do życia. Niby szybszego, a jednocześnie, na swój, ludzki sposób, powolnego życia. Taki trochę misz-masz, ale kto tam był bądź czytał moje poprzednie posty, powinien wiedzieć, o co mi chodzi.

Mieszkanie tam, jak prawdopodobnie wszędzie, ma swoje plusy i minusy. Jednak wspomniane napotkane trudności sprawiły, że nie było mi dane się tymi plusami tak w stu procentach (mimo dwóch cudownych osób, z którymi tam przebywałam) nacieszyć.

Kiedy więc odpoczęłam?

Byłam pewna, że wszystko się zmieni, kiedy wrócę do siebie, do Polski. Do własnego mieszkania. Własnego łóżka. Własnych kubków, pościeli i własnych okien na świat.
I powiem Wam, że przez pierwsze dwa, trzy dni faktycznie tak było. Po wylądowaniu miałam ochotę całować naszą europejską ziemię (samolot lądował na berlińskim Tegel). Cieszyłam się z obecności białych ludzi. Z tego, że nikt nie patrzy na mnie, jakbym była jakimś odmieńcem. Nawet z tego, że słyszę język niemiecki (i tak, już gdzieniegdzie, przewijały się polskie głosy). A już najbardziej ucieszyłam się, gdy nareszcie odnalazłam mojego kierowcę, z którym, mimo ogromnego zmęczenia, przegadałam calutką, dwugodzinną podróż (pozdrawiam miłego pana!). Wszystko znowu wydało mi się tu nagle lepsze, żywsze i takie...cieplejsze.

Euforia trwała kilka dni. W międzyczasie zdążyłam zauważyć, jak wiele różnic dzieli Nowojorczyków i Polaków. Szczególnie podkreśliłam, że chodzi mi o Nowojorczyków, ponieważ nie miałam do czynienia z nikim spoza NYC, a USA to jednak ogromny, jakby nie patrzeć, kraj, gdzie każdy stan "żyje swoim własnym życiem", po swojemu i o własnych regułach.




I wtedy zatęskniło mi się - na moment - za ich mentalnością. Właściwie, gdy przebywa się gdzieś przez dłuższy czas, to człowiek nie tylko przyzwyczaja się do panujących obyczajów, ale i sam zaczyna je u siebie zauważać. Wiem, że na początku było mi ciężko, wiem, że szybko się denerwowałam i w ogóle wszystko mnie potrafiło wyprowadzić z równowagi, co mnie - gdy to w końcu sama spostrzegłam - trochę zmartwiło. Okazało się jednak, że nie ja jedna tak miałam i że to prawdopodobnie właśnie przez zmianę klimatu oraz lekko "zdezorientowaną" gospodarkę hormonalną
Potem jednak przyzwyczaiłam się nieco do ichniejszego trybu i było całkiem ok. Przywykłam do ich powolnego robienia zakupów, do niezbyt szybkiego załatwiania spraw urzędowych. Do przesiedzianych kilku godzin w szpitalu w oczekiwaniu na swoją kolejkę.

Właśnie wtedy, w Polsce, zatęskniło mi się do ich tego slow life. 
I jakoś zaczęłam się tutaj gubić. Nie wiem, co mi się stało, ale spoglądałam na te wszystkie, smutne twarze, na ich szybkie "dzień dobry, 45 złotych, do widzenia" ... i poczułam się tak cholernie samotna. Wróciłam do Polski. To jest właśnie mój kraj - pomyślałam wtedy ze smutkiem. Może także dlatego, że pierwszy raz od bardzo długiego czasu, miałam być teraz tak długo sama.

Dlatego z jednej strony cieszyłam się na wyjazd wielkanocny do mojego taty. Cieszyłam się, choć i miałam pewne obawy. A co, jeśli nie będzie fajnie? Jeśli powiem coś nie tak (w Ameryce zaczęłam być bardziej bezpośrednia, po powrocie działało to tak do kilku dni,ale już mi przeszło).

W domu zdążyłam zatem pobyć niewiele ponad tydzień, gdzie kilka ostatnich dni byłam jakaś taka ciągle poddenerwowana - nie wiem, czy było to podyktowane wyjazdem czy innymi czynnikami.
W każdym razie - jakoś tak, mimo braku szczególnych obowiązków poza dbaniem o dom, nie mogłam odpocząć.

I kolejny raz los udowodnił mi, że potrafi być trochę przewrotny. Wyjazd ten okazał się być bowiem dla mnie zbawienny. Odpoczęłam jak nigdy. Może dlatego, że zjadłam tyle przepysznych potraw (dzięki Tato za przepyszną sałatkę, nadziewane kotlety i zupę z owocami morza! -  o ilości spożytych jaj już nawet nie wspomnę - )? Może to dzięki spokojowi miejsca, w którym przebywałam? Może dzięki temu, że znowu był ze mną ktoś bliski - ktoś, kto o mnie zadbał i sprawił, że znów poczułam się jak mała dziewczynka?  A może wszystko razem wzięte?




Ciepło nareszcie wróciło do mojego serca. Zrobiło mi się tak błogo i spokojnie. Nareszcie poczułam się dobrze. Odcięłam się, choć na chwilę, od zmartwień, które ostatnio tak bardzo zaprzątały moją głowę.

Bo wróciłam do siebie. Do harmonii. Spokoju.
Do swojego wewnętrznego domu.



---
korolowa