Polub mnie na FB :)

wtorek, 31 grudnia 2013

Noworocznie postanawiam...

Moi kochani! W związku z tym, że dziś jest Sylwester, chciałabym napisać co nieco o naszych noworocznych postanowieniach. Pozwólcie, że najpierw jednak zadam Wam pytanie: po co nam one?
Czy dzięki temu, że spiszemy na komputerze czy na kartce kilku pozycji dotyczących tego, co chcielibyśmy zmienić/zrobić w swoim życiu począwszy od przyszłego roku, faktycznie pomoże nam w podjęciu owych działań?
Na to pytanie nie ma chyba jednej prawidłowej odpowiedzi.
Jedni powiedzą: 'Tak, gdy spiszę sobie wszystkie rzeczy, będę bardziej zmotywowany/zmotywowana', drudzy 'i bez kartek zrealizuję swoje cele', a jeszcze inni 'ee tam, czy spiszę, czy nie, i tak nic nie zrobię'.

Czyli każda odpowiedź jest prawidłowa, w zależności od tego, jaką postawę przyjmiemy :)

Może nie będę pisać, jakie są moje postanowienia na przyszły rok (w zasadzie póki co mam dwa), chciałabym się natomiast skupić na tym, co UDAŁO mi się zrealizować w trakcie ostatnio minionych lat:


  1. Zdać na 5 rok studiów
  2. Poprawić relacje z bliską mi osobą
  3. Dalej prowadzić bloga :-)
  4. (może nie tyle postanowienie, ale...) poznać wielu świetnych ludzi (również dzięki temu wyżej wymienionemu) :)
  5. Dalej budować swój związek, aby był pełen zaufania i miłości :)


I tym optymistycznym akcentem kończąc, życzę Wam, abyście i Wy spełnili swoje p...ragnienia, mając nadzieję, że swoim przykładami dałam Wam ku temu choć trochę motywacji :-)


Chciałam Wam również życzyć wspaniałego 2014 roku! Abyście pędzili, gdy trzeba, ale też i wiedzieli, kiedy się zatrzymać. Aby Wasze dusze nie były jak poranione drzewa, lecz jak obłoki na wietrze - lekkie, nie dźwigające ciężarów cierpienia.

Żyjcie zgodnie ze swoim sumieniem i bądźcie szczęśliwi!



---

Wasza korolowa

niedziela, 29 grudnia 2013

Mayday

Hello hello!
Witajcie po świętach!

Mam nadzieję, że nie poszło Wam za bardzo w boczki...a nawet jeśli, to - cóż z tego? W końcu takie święta są tylko raz w roku!
Dostałam kilka ciekawych, użytecznych prezentów (na przykład torba podróżna, za co bardzo dziękuję panu Mikołajowi!), a do tego spędziłam  czas w niezwykle miłej atmosferze - a więc wypoczęłam i zebrałam dużo siły oraz chęci pracy na nowy rok :).

Ledwo co przybyłam do Stargardu, a nazajutrz (a zatem dzisiaj) znowu się gdzieś wybieraliśmy...tym razem do teatru!
W końcu udało mi się z wyprzedzeniem zdobyć bilety na Mayday.



Sztuka Ray'a Cooney'a jest po prostu świetną komedią!
Główną rolę odgrywa w niej taksówkarz, na którego napadła swoją torebką pewna staruszka (ponieważ myślała, że jest jednym z bandziorów, którzy stali na jej drodze) oraz jego...dwie żony. Sprawa zaczyna się coraz bardziej komplikować; śledztwa dokonuje dwóch odrębnych detektywów, by w ostateczności dojść do bardzo, bardzo dziwnych i zupełnie niepowiązanych ze sprawą wniosków.

Przedstawienie zleciało nam, że się tak wyrażę, jak z bicza trzasł. Absolutnie fenomenalnym aktorstwem popisał się pan Michał Janicki, odgrywający rolę przyjaciela głównego bohatera, Stanleya Gardnera.

Całe przedstawienie było zresztą świetne i niezwykle humorystyczne (w końcu to komedia, anyway).
Bardzo się cieszę, że w końcu mogłam zabrać mojego A. do teatru i pokazać mu choć trochę dobrej rozrywki.

PS Kto jeszcze nie widział Mayday - polecam!
PS2 Uprzedząjac - tak, wiem, że jest Mayday 2 (i chętnie się wybiorę - kto ze mną?)


---
korolowa


sobota, 21 grudnia 2013

Z kim (nie) podzielisz się opłatkiem?

Ho, ho, ho!
Witajcie kochani!

Dziś, inspirowana pewnym artykułem oraz własnymi doświadczeniami, postanowiłam poświęcić trochę uwagi  pewnemu świątecznemu zwyczajowi, a mianowicie - dzieleniu się opłatkiem przy wigilijnym stole.

Opłatek tak naprawdę wszedł do polskiej tradycji dopiero pod koniec XVIII wieku. Łamanie się nim podczas wigilijnej wieczerzy nie jest jednak jedynie polskim obyczajem - stosuje się go również na Litwie, Białorusi, Słowacji, Węgrzech, Ukrainie, Czechach i we Włoszech.

Dzielenie się opłatkiem ma wymiar mocno symboliczny - jest to bowiem znak pojednania, zgody, zawarcia jakiegoś przymierza. Powinien być oznaką przyjaźni i miłości, a przynajmniej - zakończenia sporów, zwieńczenia wszelkich kłótni, po prostu - wyrazem szacunku oraz akceptacji innych osób.

 zdjecie:tvp.info

Wszystko to wygląda pięknie, gdy w rodzinie nie ma konfliktów, gdy wszyscy kochają się i inne takie bla bla bla. Ale powiedzmy sobie szczerze: takich idealnych rodzin nie ma. Zawsze znajdzie się coś, co zdenerwuje, wkurzy, wytrąci z równowagi, a wtedy kłótnia gotowa. Co więcej - wcale niemało jest takich familii, w których problemy miedzy ich członkami są dużo poważniejsze, albo pewne osoby w ogóle ze sobą nie rozmawiają. Niestety, ale bywają takie zdarzenia, których nie da się zapomnieć, a nam - ciężko jest wybaczyć. Niekiedy spór jest widoczny, innym razem domowa 'wojna' jest bardziej ukryta, czasami wręcz niedostrzegalna. Zdarzyć się może również, że zostajemy 'zmuszeni' do spędzenia świąt z osobami, z którymi najchętniej nie chcielibyśmy mieć nic do czynienia. Powiecie: przecież nikt nikogo do niczego nie jest w stanie zmusić. Jeśli jednak jest się w sytuacji bez wyjścia (bo na przykład z jakichś powodów nie chcemy, aby nasza niechęć do kogoś wyszła na jaw) to jednak takie 'ciepłe, rodzinne' spotkanie jest nieuniknione.

Analogiczna sytuacja może mieć miejsce podczas Wigilii w pracy. Dlaczego mamy dzielić się opłatkiem z kimś, kogo być może na co dzień nie znosimy (bo na przykład wiemy, że nas obgaduje za plecami albo robi inne podłe świństwa)? Ja na szczęście jeszcze nie miałam szansy doświadczyć takowych (nie)przyjemności, jednak współczuję tym, którym kazano przyjść w czwartek lub piątek na 17, bo pani X (Anna, Amelia, Hanna czy Klara) vel Plotkara będzie chciała nam życzyć wesołych świąt i szczerych przyjaciół.

Choć sama postępuję wedle tego, co uważam za stosowne, naprawdę ciężko mi tak ogólnie odpowiedzieć na pytanie: czy w takich sytuacjach lepiej zrezygnować z Wigilii i nie żyć w obłudzie, jednocześnie narażając się przy tym całemu tak bardzo przecież religijnemu światu; czy raz na ruski rok zagryźć zęby i udawać, że wszystko jest w porządku, wybrać się na tę Wigilię i mieć święty spokój?

Sądzę, że w takich wypadkach nie można generalizować, bowiem wszystko zależy od istoty problemu oraz od tego, co my sami uważamy w danej chwili za ważniejsze.

A jaka jest Wasza opinia?

Pozdrawiam (przed)świątecznie ! :)



---
korolowa

sobota, 14 grudnia 2013

Hungry for more, hungry for ... Hunger Games

Ostatni raz w kinie byłam ponad rok temu. Generalnie wychodzę z założenia, że film zawsze można obejrzeć w domku, w cieplutkim łóżeczku, a pieniądze przeznaczyć na cokolwiek innego, bardziej namacalnego (a tyle nowych rzeczy by się przydało!).

Dlatego, gdy jakiś tydzień temu koleżanka ze studiów zapytała mnie, czy mam ochotę iść z nią do kina na Igrzyska Śmierci: W Pierścieniu Ognia, pierwsze, co przyszło mi na myśl, to : O Boże, nie, przecież to strasznie długie (2:26 min, w tym 32 minuty reklam)! . Mój mózg pracował jednak widocznie na wyjątkowo szybkich obrotach i po szybkiej analizie sytuacji (film leci także w czwartki, w czwartki mamy meeegadługą przerwę, właściwie przynajmniej będę miała co robić), miast wymyślania wymówek oraz innych zaprzeczeń, z moich ust wydobyło się jakże elokwentne 'OK'.

I tak oto, ja, nie uczęszczająca z Bóg wie jakim entuzjazmem na takie seanse, wybrałam się na prawdopodobnie największy blockbuster tego roku nie gdzie indziej jak właśnie do szczecińskiego kina.



Po odsiedzeniu ponad dwóch godzin, włączeniu światła i wstaniu z czerwonego fotelika, nie bardzo wiedziałam, co mam z sobą zrobić. Nie wiem, czy to magia wielkiego ekranu, lepszych głośników niż tych, które są w laptopie, a może fakt, że nikt mnie nie rozpraszał (łącznie z nami, na seansie były aż 4 osoby!) i mogłam się skupić na akcji...ale film był fan-ta-sty-czny!

Muzyka, co bardzo mi się spodobało, była subtelnie, idealnie dobrana do każdej ze scen, a co najważniejsze - nie przyćmiła całości filmu.
Co do gry aktorów - zdążyłam już wiele razy przeczytać negatywne opinie na temat gry Jennifer Lawrence, odgrywającą rolę głównej bohaterki (Katniss). Jedna mina? Brak emocji? Co za bzdury! Z każdym momentem, gestem, pojawieniem się innej postaci, widać było u niej emocje (również i w subtelnym mgnieniu oka, które, jak rozumiem hejterów, lepiej, żeby było przejaskrawione i sztuczne niż delikatne i realne). Tak naprawdę każdy aktor zagrał bardzo dobrze, choć mam jeszcze jedną, ulubioną postać. Krótką, acz doskonałą wręcz rolę odegrał Patrick St. Esprit, wcielając się w postać komandora Thread'a (nawet Snowa nie znienawidziłam tak bardzo jak jego!). 

No i efekty specjalne, na które tak zawsze złorzeczę...tym razem mnie do siebie przekonały. Nie było ich ani za dużo, ani za mało. Suknia Katniss czy inne rzeczy, których nie chcę tu zdradzać, aby i za dużo nie spoilerować, naprawde robiły wrażenie i - moim zdaniem - wyglądały nawet dość wiarygodnie.

Ale, ale! Najważniejsze : akcja.

Opowieść jest większości z Was zapewne znana z pierwszej części Hunger Games. Tym razem Katniss i Peeta, zwycięzcy ostatnich Głodowych Igrzysk, narażają się prezydentowi Snow'owi poprzez wywołanie zamieszek związanych z ostatnimi Igrzyskami. W związku z tym, prezydent Snow postanawia zorganizować (ach, tak przy okazji) Igrzyska z okazji ich 75-letniego jubileuszu. W tak 'zacnej' ceremonii udział mają wziąć...wszyscy zwycięzcy dotychczasowych Igrzysk, w tym  i wyżej wymieniona para.
No właśnie. Para, a właściwie teójkącik. Tak, jest tu minimalny wątek miłosny, ale nie rozumiem, dlaczego z tego powodu tyle ludzi nazywa ten film romansidłem?

Przecież ten film jest doskonałym odwzorowaniem antyutopii, przyszłą wizją Stanów Zjednoczonych. Genialnie ukazuje problemy państw totalitarnych, to jak działa dyktatura.; jak przez strach i zagrożenie można wpłynąć na działania ludzkości.

Ten film opowiada o tym, co może się kiedyś stać, jeśli się w porę nie zbudzimy z masowego otępienia. Telewizja propaguje głównie TV shows różnej maści, a zatem: cieszmy się, bo ludzie uprawiają seks na ekranie; cieszmy się, bo ludzie zjadają kupy i wchodzą do paszczy krokodylowi...dlaczego wiec miało by nie powstać: cieszcie się, bo człowiek zabija człowieka?

Ludzie są głodni dzikiej ekscytacji. Tak jak Rzymianie byli głodni chleba i igrzysk, tak samo my jesteśmy żądni : fast foodów (w dużej mierze) oraz rozlewu krwi... tam, gdzie jest on możliwy

I ja jestem głodna. Głodna igrzysk... kolejnych, tak świetnych jak te, Igrzysk śmierci.



PS Nie żałuję ani złotówki - jeśli jeszcze nie byliście, śmiało biegnijcie do kina!


---korolowa

niedziela, 8 grudnia 2013

Życie z rodzicami - za czy bardziej przeciw?

Hej ho, hej ho! Dobry wieczór, moi drodzy!

Dobry dlatego, że i weekend był miły - w końcu Ksawery dał nam trochę odpocząć, a poza tym... były Mikołajki!
Przyznajcie się: kto dostał prezent, a kto rózgę?
My w tym roku nie obchodziliśmy jako takich Mikołajek, to znaczy nie obdarowywaliśmy się żadnymi upominkami, niemniej spędziliśmy niezwykle miły czas w tutejszym lokalu wraz z moją kumpelą. A gdy jeszcze do tego dodać, że wpadłam do zespołu na próbę, to znaczy, że weekend był wręcz perfekcyjny! Nareszcie mogłam się zrelaksować i niczym nie stresować, bowiem jestem już po ostatniej (jak dotąd) uczelnianej prezentacji.

Bardzo lubię sama sobie planować czas, nie musieć robić nic pod kogokolwiek innego. Jeśli mam ochotę, prasuję sobie ubrania o północy albo gotuję po 22. Z rodzicami (wybacz, Tato) raczej by to nie przeszło. I to z prozaicznego bardzo powodu; Oni mają swoje normy, konwencje zachowań, a my swoje.

 m.edziecko.pl

Niestety nie wszyscy będąc w moim wieku mają tą szansę usamodzielnienia się, 'odcięcia pępowiny' (no dobrze, u mnie to akurat nieco inna historia, ale to już nieważne).
Według danych Eurostatu z 2010 roku, aż 1/3 kobiet i 40% mężczyzn w wieku 25-34 lata mieszka z rodzicami. Grudniowe Charaktery (magazyn psychologiczny) nazywają to fenomenem Zagraconego Gniazda. Moim zdaniem artykuł nie uwzględnia, a właściwie nie uważa za wielce istotnego faktu, iż dzieci mieszkają z rodzicami nie dlatego, że tak chcą, ale dlatego, że ich nie stać na własne mieszkanie. W końcu kto w wieku dwudziestu kilku lat byłby w stanie kupić sobie mieszkanie? (no chyba, że jakiś miliarder czy inna Lady Gaga).

W obecnych czasach młodych ludzi nie stać na to, aby się usamodzielnić. Nie zmienia to jednak faktu, że jest i jakaś część tych, dla których życie z rodzicami to zwyczajny komfort. Pranie, prasowanie, gotowanie, odkurzanie - to wszystko dzieli się wtedy co najmniej na dwie osoby, a nie na jedną.
Poza tym, są przecież i tacy rodzice, którzy serwują wszystko swoim pociechom jakoby na tacy.
A już zwłaszcza, gdy nie pracują i mają czas na gotowanie domowych obiadków. 'Kochanie, zejdź na obiad!' wykrzykiwane trzy razy pod rząd? Czemu nie?  Tacy nadopiekuńczy rodzice nawet nie zdają sobie sprawy, jak bardzo tak naprawdę ranią tym dziecko. Ranią, bo nie dają mu się usamodzielnić. Dać mu wyboru. Nie schodzi po pierwszej prośbie na obiad? Niech sobie sam ugotuje albo odgrzeje zimną potrawę. Nie odkurza? Nie robić tego za niego - jak dojdzie do syfu wysokości Mount Everest, może w końcu sam to zrobi.

Do tego dochodzi jeszcze aspekt emocjonalny - młodym ludziom ciężko jest zacząć żyć bez najbliższych, zwłaszcza gdy nie mają swojej drugiej połówki, z którą mogliby dzielić swoje terytorium.

I ja osobiście znam takich ludzi. Ba, kto wie, czy gdyby nie taki a nie inny splot wydarzeń, sama bym taka nie była.

A Wy, co sądzicie o osobach żyjących razem z rodzicami, które mogłyby już spokojnie rozpocząć samodzielne życie? A może...może Wy sami tkwicie w takim zagraconym gnieździe?

---
korolowa

niedziela, 1 grudnia 2013

Andrzejki, Andrzejki...

Tegoroczne Andrzejki nie były może tak wystrzałowe (zresztą  - całe szczęście!) jak ubiegłoroczne, jednak na pewno nie gorsze!

Choć tak naprawdę świętować zaczęliśmy późnym wieczorem, to i tak mieliśmy a lot of fun!

Qwoli przypomnienia: Andrzejki były co prawda obchodzone już wczoraj, a dokładniej - powinny być świętowane - w nocy z 29/30 listopada. W Szkocji jest to tzw. święto bankowe, obchodzone dość hucznie, przy niemałych ilościach jedzenia oraz picia.

Jako, że i ja żyję - tak, właśnie - z Andrzejem, nie mogliśmy tak po prostu przeminąć tego dnia bez jakiejkolwiek celebracji. Był zatem szampan, czekoladki i drinki, jednak...w domowym zaciszu. Niestety nadszedł czas tych okropnych wirusów i  naszego solenizanta również coś nieco zmogło.
Obejrzeliśmy przynajmniej ciekawy film On the Road, no i nacieszyliśmy się wolnym weekendem :)

W tym dniu życzę zatem wszystkim Andrzejom końskiego zdrowia oraz spełnienia wszelkich marzeń! :)




korolowa


poniedziałek, 25 listopada 2013

Nie zapomnij... Memento.

Iluzja czy fikcja? Prawda czy fałsz? Przesłyszałeś się, a może to ja coś źle wypowiedziałam? Zobaczyłem kartkę/zdjęcie/pamiętnik w Twojej prywatnej szufladzie, czy może jej tam jednak nie było (a może to nie tak, może po prostu Ty ją zabrałaś wiedząc, że chcę po nią sięgnąć?)?

Czy nie przychodzą Wam czasami do głowy takie pytania?
Przez nasze roztargnienie, problemy z zapamiętywaniem, zdarza się, że przeżywamy coś po raz drugi.

Iluzja czy fikcja? Prawda czy fałsz?
Jak się o tym dowiedzieć?

Zaniki pamięci występują aż u 60% osób powyżej 60-ego roku życia. Poza starością, luki w naszej pamięci powodowane są również przez nadmiar stresu, przepracowanie, niedoczynność tarczycy czy uzależnienie od alkoholu i narkotyków. Jest to również 'znak rozpoznawczy' osób chorych na Alzheimera, a zatem na chorobę, która również wiąże się ze starością.

Wyobraźcie sobie jednak faceta, który może nie jest już podlotkiem, jednak na pewno jeszcze nie ma 50-tki.  Wyobraźcie sobie, że ów mężczyzna budzi się pewnego dnia nie pamiętając zbyt dobrze, kim jest. Wyobraźcie sobie, że jedyne co pamięta, to to, że, według pewnego policjanta, ktoś zgwałcił i zabił jego żonę. Wyobraźcie sobie, że jedyne, co wie, to to, że pragnie zemsty...tylko, czy uda mu się dotrzeć do sprawcy, skoro nie pamięta dokładnie ostatnich zdarzeń?

Pewnie napiszecie: no, przesadziła. Po co tyle tego 'wyobraźcie sobie i wyobraźcie sobie'?
Ja jednak Wam odpowiem pytaniem: a skąd wiecie, co tu tak naprawdę jest prawdą, a co zwykłym domysłem, owym wyobrażeniem, a może...kłamstwem ?





Przyznam szczerze, że, aby dokładnie zrozumieć, co się naprawdę wydarzyło, musiałam obejrzeć jeszcze raz początkowy fragment filmu oraz przeanalizować wszystko jeszcze raz z A.

Dodam, że film jest jak najbardziej realny, wzorowany zresztą na konkretnym przypadku z poprzedniego wieku.

Mężczyzna, tak jak bohater filmu, również miał niemal całkowity zanik pamięci krótkotrwałej, spowodowany alkoholizmem. Kilkadziesiąt lat później został on zdiagnozowany przez Oliviera Sacksa, neurologa i klinicystę. Okazało się, że jego przypadek jest jednak tragiczny - Jimmie G (tak, stąd idea J.G. w filmie) zdawał się bowiem nie pamiętać już niczego, co zdarzyło się w ostatnich kilku minutach.

W takich przypadkach, ludzie, aby odtworzyć jakiekolwiek najświeższe dane, wykorzystują jak najlepiej obydwie półkule mózgowe - lewą, odpowiedzialną za liczby, kalkulacje, łączenie poszczególnych elementów w logiczną całość; oraz prawą - połączoną z twórczością, a więc i z obrazami, odtwarzającymi uprzednie sceny z życia. Gdy obydwie półkule współpracują, możliwe jest połączenie zebranych faktów oraz fragmentów z przeszłości w bardziej spójne elementy, a zatem możliwy jest proces odtwarzania wiadomości na nowo. Adresy czy notatki mogą zatem pomóc wpaść na pewne tropy, gdy do tego dołączą się mniej lub bardziej mgliste reminiscencje z naszego życia.

Prawdziwemu Jimmie'emu G. niestety nie udało się poprawić swojej pamięci krótkotrwałej, mimo prowadzonego dziennika (zapominał, gdzie ów się znajduje).
Czy, choć na moment, uda się to bohaterowi Memento? Czy przypomni sobie, co się mu stało i kogo szuka?

Czy przypomni sobie SIEBIE?




A Ty...
czy zapamiętasz ...

ten wpis?



---
korolowa

sobota, 16 listopada 2013

Chłopczyca ?

W Polsce o rozróżnieniu pomiędzy sex a gender ciągle mówi się stanowczo za mało.
Sex, a więc płeć, to nic innego jak nasze uwarunkowanie biologiczne - rodzimy się albo dziewczynką albo chłopcem, nie ma żadnego 'pomiędzy'.

Jednak co innego nasza gender, a więc tożsamość płciowa. Tak naprawdę mało ma ona wspólnego z naszą tożsamością biologiczną - można bowiem urodzić się chłopcem, a czuć się bardziej dziewczynką (lub na odwrót). Wszystko zależy od wpływu środowiska oraz od naszego własnego odczucia - kim jestem?

To samo pytanie wydaje się sobie zadawać bohaterka filmu 'Chłopczyca'. Laura wraz z rodzicami oraz młodszą siostrą przeprowadza się do innego miasta. Jest to dla niej rewelacyjna sytuacja - w trakcie wakacji 10-letnia dziewczynka może bowiem udawać, że jest chłopcem, a nie rozwijającą się kobietką. Aby nie wzbudzać wątpliwości wobec swojej 'prawdziwej' płci, formuje nawet  plastelinowego penisa, potrzebnego jej głównie podczas kąpielisk z innymi dziećmi.
By całej historii dodać pikanterii, w nowo przybyłej dziewczynce zakochuje się koleżanka z podwórka, Lisa.
Nie wiadomo jednak, czy prawdziwy dramat rozpoczyna się wraz z dniem przeprowadzki, czy raczej wtedy, gdy matka Laury dowiaduje się o jej ukrytej tożsamości...



Film może nie powala na kolana, jest jednak ciekawym stadium psychologicznym dla osób zainteresowanych tą tematyką. Laura brnie w swych kłamstwach, a raczej w swym udawaniu na tyle, że już sama ma chyba problem z odróżnieniem swojej biologicznej płci (SPOILER! scena pocałunku z z Lisą jest tego świetnym odzwieciedleniem).

Skąd te problemy z tożsamością? Powody mogą być różne. Być może Lisa zawsze taka była. Może to ojciec bardziej się nią opiekował niż matka, co doprowadzało do częstszego przebywania z nim właśnie, a tym samym - przejęcia po nim męskich cech.

Trzeba jednak podkreślić, że Laura nie była homoseksualistką. Nie odnosiła jakiejś większej satysfakcji z obcowania z inną dziewczyną. Jedyne co chciała, to być akceptowana. Jej zaangażowanie w sport i rywalizację oraz - symboliczne  - pozostawienie sukienki na drzewie ukazywało jedynie jej inność, chęć zbliżenia, się, upodobnienia do chłopców. Ona chciała jedynie inaczej; tak po swojemu, po...chłopięcu.

---
korolowa

niedziela, 10 listopada 2013

Bo bez prawdy nietrudno jest zagrać fałszem...

Chciałabym się dzisiaj z Wami podzielić pewną refleksją na temat muzyki i zespołów.
Co prawda nie jestem żadnym muzykiem, nie znam się na instrumentach ani na profesjonalnym śpiewie, jednak jako 'zwykły słuchacz' mam w końcu wszelkie prawo do tego by stwierdzić, co mi się podoba, a co już nieco mniej.

Skąd jednak u mnie takie przemyślenia? Zacznijmy zatem od początku.

Wczorajszego wieczora wybraliśmy się z A. i z naszą koleżanką na lokalny koncert zespołu Namy do nowo powstałego pubu Chilli Pub. Nie znaliśmy tej kapeli wcześniej (wiedzieliśmy jedynie, że grają coś w stylu rockowym).
Około 20.00 przybyliśmy na miejsce . Poza alkoholem, można tam również zamówić amerykańskie oraz meksykańskie jedzenie (pomijam już fakt, że niektóre nazwy dań wyglądały jakby były tłumaczone z translatorem Google).
No ale, nie o jedzeniu wszakże chciałam.

Sam koncert był nawet niezły, jednak nie wiem jak by ta kapela funkcjonowała bez wokalistki. Dziewczyna miała w sobie tyle pozytywnej energii, że nie dało się spuścić z niej wzroku. Gdyby nie jej wokal oraz ruch sceniczny, koncert byłby raczej mizerny, widać bowiem, że to ona ciągnie swoją grupę do góry. Dodatkowo powtórki piosenek oraz ten sam cover zagrany co najmniej dwa razy sprawiły, że nieco się tym koncertem rozczarowałam. Spodziewałam się jednak czegoś nieco lepszego, choć totalnej tragedii też, moim zdaniem, nie było.



W trakcie koncertu spotkaliśmy znajomego oraz jego kumpli. Dosiedli się do nas, zaczęliśmy rozmawiać i tak jakoś wyszło, że po koncercie wybraliśmy się razem z nimi do ich sali prób (również mają, dość znany już zresztą na lokalnym rynku, zespół). Faceci zaczęli jamować, a my z koleżanką przysłuchiwałyśmy się tym improwizacjom. Klimat był naprawdę kapitalny, zwłaszcza że wieczór, że już byliśmy nastrojeni, a do tego jeszcze dobra muzyka... Perkusja brzmiała jak nie z tego świata, kolega razem z A. wymiatali na gitarach  - technicznie rewelacja, ekspresja również godna podziwu!
Czegoś mi jednak jakby zabrakło, ciut czegoś...czego? Z tego zdałam sobie sprawę dopiero dzisiaj.
 

Wracając bowiem ze spaceru, wpadłam jeszcze po A., by zabrać go ze sobą po drodze do domu (był bowiem na próbie swojego zespołu). Dzwonię, schodzi J., otwiera mi drzwi. Już na wejściu cieszy mi się micha :).
Wpadam do pokoju i witam się jak zwykle ciepło z wszystkimi po kolei. Dziś był każdy, ba! Dziś było nas tam więcej niż członków w grupie, bowiem wpadła ich posłuchać jeszcze jedna koleżanka.
Ja sama załapałam się dosłownie na ostatnie kilka minut grania (choć wcześniej zdarzało się , że wpadałam tam na całe próby).

Jednak u nich, to nie jest tylko granie. Tu nie chodzi tylko o technikę, o perfekcję. Oni  posiadają coś innego. Ciepło. Takie zwyczajne, a takie niezwykłe. Proste, a jakże trudne do odnalezienia.
Ta kapela po prostu zgrała się na maksa. Nigdy specjalnie nie obcowałam z chłopakami (których razem z A. jest 4 + 1 dziewczyna), ale przy nich czuję się tak normalnie, tak...dobrze. Pozytywnie zakręceni ludzie, którym jednak nie brakuje szacunku oraz kultury. Tolerancji. Zrozumienia. Po prostu zwykłego, pozytywnego podejścia do ludzi.

Teraz pytanie do Was: gdzie zauważyliście różnice pomiędzy tymi trzema odrębnymi zespołami? A gdzie podobieństwa? Wiecie, o co mi chodzi? Nie wystarczy tylko czuć muzykę. Nie wystarczy być profesjonalistą. Trzeba jeszcze mieć w sobie coś dobrego. Mieć w sobie prawdę.
Bo bez tej prawdy, nietrudno jest zagrać fałszem.

Pozdro dla zespołów Namy, Dice and  - first at all - Otherland !


PS Ten ostatni, czyli zespół A., dopiero się rozwija, więc prosimy o wyrozumiałość - być może niedługo coś więcej pojawi się na stronie :)

Zdjęcie A. z koncertu



---
korolowa



poniedziałek, 4 listopada 2013

Szare oblicze...


  ***

podłoga pełna zwiędłych róż
zombie błądzące po ulicach
w miastach, w których głównie kurz
i szarość co spływa po jej licach

jej ciało jakby odrętwiało
nie grzęźnie w bagnie trupów jeszcze
lecz jakby nieco pociemniało
w tym obumarłym świecie szukając miejsca

błądzi więc po zakątkach ciemnych
po bagnach brzydkich i wilgotnych
błądzi, znajdując bezwzględnych,
przykrych, upiornych i... samotnych

błądzi i szuka, znajdując jedynie
w kałuży szare swe oblicze
lecz łez w niej krople obserwując
wie
że to właśnie jest
jej życie
...



---
korolowa

piątek, 1 listopada 2013

Wiersz ku pamięci...

Modlitwa 
Słowa modlitwy puszczone w eter
nikt nie wysłucha
nie wróci im życia
nie wróci do gry
po kliknięciu Enter
ni sercu przywróci radości bicia

Oni odeszli
lecz nie w zapomnieniu
zapalmy więc
im dziś świeczkę pamięci

córki synowie matki ojcowie
i inni nasi
najbliżsi święci






---
korolowa

1.listopada, czyli pamiętamy.

Nie wiem kiedy ten czas zleciał, ale minął już rok od mojego pierwszolistopadowego posta.
I znów wybieramy się na groby naszych bliskich. Będziemy kłaść wieńce i znicze, zaś niektórzy z nas spotkają się z pozostałą częścią rodziny.

Przez myśl przechodzi jednak pytanie: czym dla nas jest to święto?
Dr Robert Wyszyński (socjolog z UW) w wywiadzie twierdzi, że dziś 'nie mamy kultu zmarłych, lecz kult grobów' (cały tekst można przeczytać TUTAJ).

Wspomina on o skomercjalizowaniu świąt ogólnie; o wielu straganach, na których znajdują się już nie tylko świeczki, kwiaty i zapalniczki. Tak jakby ludzie całkiem się w tym zatracili i zapomnieli, co tak naprawdę jest tutaj ważne.

foto: wspolczesna.pl



Dobrze jednak, że przynajmniej pamiętamy. Chociaż w ten jeden dzień nagrobki są, przynajmniej w znacznej większości, posprzątane; znicze - pozapalane; kwiaty - wymienione. To wszystko, nawet jeśli jest trochę wymuszone, świadczy o naszej pamięci. O tym, że jednak gdzieś tam, w środku, nie zapomnieliśmy. Nawet jeśli  między jedną a drugą budką stoją pierwsze choinki, a znicze są w kształcie Świętego Mikołaja.
 T o  n i e w a ż n e. Jesteśmy przecież świadomi. Dlatego wybieramy to, co uważamy za stosowne. I dajemy znać tym na górze, że pamiętamy. Bowiem teraz jeszcze jesteśmy tutaj - na dole. Kiedyś jednak przecież sami znajdziemy się po drugiej stronie tego świata... i oby wtedy o nas, ktokolwiek, pamiętał.

foto:stuknieta-wariatka.pinger.pl

---
korolowa

poniedziałek, 28 października 2013

Nie lubię momentów, gdy...


***
Nie lubię momentów gdy
po pieczonej szarlotce zostaje jedynie zapach
kiedy z bram słońca spadam
obijając się o ciężkie kamienie
gdy po uśmiechu pozostają tylko
 kąciki ust
a mój wzrok
i Twoje milczenie
mówią wszystko...



---
korolowa

piątek, 25 października 2013

Burton - filmowy król?

Pana Burtona chyba tak naprawdę mało komu trzeba przedstawiać.
Reżyser takich filmów jak 'Gnijąca Panna Młoda', ' Sweeney Todd' czy 'Sok z żuka', który swoją filmową karierę zaczął od nakręcenia 6-minutowej kreskówki o Vincencie Prince.

Niejednego może zadziwić fakt, że ten niezaprzeczalnie genialny twórca filmowy nie skończył nawet szkoły średniej. Co ciekawe, mimo tego faktu panu Burtonowi jakimś cudem udało się dostać na wydział animacji do California Institute of the Arts.

Jednak jak już wyżej wspomniałam, dla mnie Burton jest bez względu na wszystko reżyserem wyjątkowym. W zasadzie to uczepiłam się strasznie tego reżyserowania, a przecież pan Tim jest również producentem, a nawet i sam nieraz grał (we własnej osobie zresztą !) w wielu filmach oraz serialach.

Jego filmy są na tyle specyficzne, że tak naprawdę ciężko byłoby je pomylić z jakimikolwiek innymi. Dzieła Burtona charakteryzuje przede wszystkim pewna mroczność czy też nieco gotycki nawet klimat. Duchy, czary, baśniowe postacie czy też po prostu historie niczym z dobrego horroru to niemal normalka w filmach tego pana. Większość z nich niesie ze sobą mniej lub bardziej pozytywne przesłanie. Niektóre z nich wydają się być depresyjne, jednak w rzeczywistości mają jedynie pokazać drugie dno, odkryć prawdę, pokazać zgniliznę, w której żyjemy. Ja w tych potworach widzę ciepłe serca (Edward Nożycoręki, piesek z 'Frankenweenie' czy też wszelkie stwory z mojej ukochanej 'Gnijącej Panny Młodej'), których niekiedy próżno szukać u pozornie zwykłych, a nawet perfekcyjnych wręcz śmiertelników.


Gnijąca Panna Młoda

Frankenweenie










   
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszyscy muszą podzielać mój entuzjazm co do filmów Tima Burtona (znam co najmniej jedną osobę, która gdy widzi 'Gnijącą...' w telewizji to od razu przełącza kanał na Discoveryy Channel). Ich oryginalność sprawia, że tak samo jak i zwolenników, mogą zyskiwać również i wrogów.

I choć muszę przyznać, że nie wszystkie filmy mnie jednakowo zadowalają (dużo więcej spodziewałam się po 'Alicji w Krainie Czarów' ), to i tak Burton objawił się dla mnie jako nowy król filmowy



---
korolowa

piątek, 18 października 2013

Sprawy damsko-męskie a reguły (lub ich brak) w XXI wieku

Nietrudno jest zauważyć, iż z upływem czasu zmieniło się podejście do spraw damsko-męskich.
Pary mieszkające ze sobą przed ślubem, często w ogóle nie zawierające związku małżeńskiego, nie są już teraz niczym wielce zaskakującym. Ludzie lubią pomieszkać ze sobą na tak zwaną kocią łapę, sprawdzić siebie nawzajem, bo może 'będą mnie denerwować jego brudne skarpetki na podłodze' albo 'wkurzać jej codzienna kilkugodzinna 'pielęgnacja' przed lustrem.'

Osobiście uważam, że nie ma w tym nic złego, a wręcz przeciwnie. Sama mieszkam z chłopakiem by stwierdzić, czy faktycznie do siebie pasujemy, a tego nic lepiej nie zweryfikuje niż właśnie wspólne zamieszkanie.


foto: kobieta.wp.pl



Są jednak, jak w niemal każdym możliwym temacie, przeciwnicy takiego działania. 'Bo to dlaczego nie można tak już po Bożemu', spytałaby niejedna babcia.

Tyle się mówi o tym, że, z jednej strony, seks przed ślubem to grzech najcięższy, że jak to tak, że po to jesteśmy ludźmi, aby umieć powstrzymać nasze żądze. Nie obżerać się, nie nadużywać picia, nie (tu przepraszam za wyrażenie) seksić się przed zawarciem sakramentu, i tak dalej (swoją drogą to oczywiście nie wątpię, że jeśli osoba trzecia nam cokolwiek wytyka, to sama zasługuje na miano świętej spełniając wszelkie boskie przykazania).

Bądźmy jednak racjonalistami i powiedzmy sobie szczerze: ludzie wolą sprawdzić, co ich czeka. Stąd wspólne mieszkanie i stosunki seksualne.

Ale, wracając do ogółu sprawy (bowiem nie chodzi mi jedynie o wyżej wymienione), to zmieniło się również podejście w sposobie tzw. podrywu. Kiedyś to facet adorował kobietę, czekając na nią z bukietem kwiatów (albo chociaż jednym kwiatkiem), czekoladkami czy drobnym upominkiem. Szarmancki, kulturalny i dobrze wychowany, nawet jeżeli chciał przeżyć z dziewoją jedną, wspólną noc (jak choćby Jack Nicholson jako Jonathan uwodzący Sandy w Carnal Knowledge).

 zdjęcie z filmu


A teraz? Istna samowolka. 
Nierzadko kobiety są tymi, które wykonują pierwszy ruch. Zasady jako takie nie istnieją. Kobiety nie dają na siebie poczekać. Ba, nawet często to one są drapieżcami, a mężczyźni - ich ofiarami. A gdy już dorwą, nie dadzą tak łatwo wywinąć się swojej ofierze...

A Wy co o tym sądzicie? Czy Waszym zdaniem kobiety są dalej niewinnymi, płochliwymi króliczkami, czy może już mają raczej tygrysie skłonności?

---
korolowa

wtorek, 8 października 2013

O dzieciach, co uwiodły niewinnych księży...

Tak myślałam, że tak będzie! Napiszę posta, bo 'przecież już najwyższy czas napisać coś na blogu', a na drugi dzień - takie numery!

Ja wiedziałam, że żyję w patologicznym kraju. Że jeszcze jesteśmy daleko za wysoko rozwiniętymi krajami. Że u nas różne ludzkie paradoksy to coś normalnego. Ale żeby jeszcze dzieci w to wplątywać !?

Piszę to teraz, bo właśnie przeczytałam pewien artykuł. I nie mogę uwierzyć. Jak taki człowiek w ogóle może być duchownym !?

O arcybiskupie Michaliku i jego genialnej wypowiedzi przeczytacie tutaj. Ja po prostu nie mam słów i zostawię to, wybaczcie, ale bez komentarza. Bo ta wypowiedź nawet na niego nie zasługuje.






---
korolowa

poniedziałek, 7 października 2013

The end of the summer...

Hej hej!

U mnie jak i zapewne u wielu z Was  nastąpił już jesienny czas przeziębień.
Teraz dodatkowo mam masę roboty i nie będę miała zbyt wiele czasu na bloga, postaram się jednak skrobnąć coś tutaj co najmniej raz w tygodniu.

Tymczasem zostawiam Was - tak na otuchę! - z moim najświeższym wierszykiem (tak, wierszykiem, nie wierszem; bowiem postanowiłam nie zamykać się także i na inne konwencje i wymyśliłam sobie, że napiszę taki właśnie o - wierszyk o lecie i jesieni). Mam nadzieję, że od razu Wam się cieplej zrobi na serduchu :)


A photo from last autumn


***
za wysokim dębem
słoneczną stokrotką
boćkiem z żabeczką
i za trzciną wiotką

schowało się lato
zamknęło swe okno
zawieszając firanki
by chłód go nie dotknął

włożyło trzewiczki
ubrało futerko
by zasnąć na chwilę
pod swą kołderką...


:)
---
korolowa

poniedziałek, 30 września 2013

Miłość w czasach popkultury

...to nie tylko tytuł jednego z wielu (świetnych zresztą) utworów Myslovitz.

To temat, od którego nie da się uciec, który powraca, a tym razem - zawitał także i u mnie, w formie najświeższego posta.


Skąd taki temat? Powiecie pewnie,że niezbyt często wspominam o miłości, a już na pewno nie poświęcam jej całego posta. Jednak ostatnia rozmowa plus pewne doświadczenia oraz obserwacje skłoniły mnie do napisania czegoś odnośnie właśnie tego tematu.

Miłość. Jakże cudowne uczucie, powiedzą jedni. Jaka oklepana bujda, mrukną inni.
To jak to w końcu z nami jest? Raz sądzimy, że miłości nie ma, bazując na własnych bądź cudzych przykrych doświadczeniach. Innym razem, będąc w stanie zakochania lub zauroczenia (tak, moi drodzy, to są dwa 'subtelnie' różniące się stany) krzyczymy w euforii 'Tak, miłość istnieje!'.

Dlaczego tak się dzieje?
Problemem zazwyczaj bywa niedopasowanie. Zgoła inne charaktery czy zainteresowania (bo ja lubię siedzieć w domu z książką przy Pink Floydach, a Ty słuchasz techno i wolisz skakać na desce) mogą powodować problemy w międzyludzkiej komunikacji. Zdarza się jednak, że właśnie takie przeciwieństwa się przyciągają, więc i to nie jest do końca regułą (aczkolwiek wierzę w to, że zawsze jakiś wspólny mianownik musi się pojawić).

Bardziej zastanawia mnie jednak, czy możliwe jest, aby miłość wygasła? Skoro pojawiła się kiedyś między dwojgiem ludzi, to czy w ogóle może kiedykolwiek zniknąć? Jak w ogóle zdefiniować miłość? To są pytania, na które nie ma niestety jednoznacznej odpowiedzi, ja jednak Wam powiem, czym jest ona dla mnie.
Taka prawdziwa, stuprocentowa miłość może zaistnieć (według mnie oczywiście) tylko pod warunkiem, że:
1) Jesteśmy dla siebie co najmniej trochę atrakcyjni fizycznie;
2) Posiadamy jakikolwiek, wspomniany już w tekście przeze mnie, wspólny mianownik (hobby, charakter, osobowość - cokolwiek);
3) Różnimy się od siebie choć trochę (jest duże prawdopodobieństwo, że maksymalnie podobne do siebie osoby się zwyczajnie szybko sobą znudzą, więc co tu dalej odkrywać?);
4) Wyznajemy te same podstawowe priorytety w życiu ( czyli jak kariera to razem, ale jak Ty kariera i tylko ja rodzina, to może być problem).


 Fotka: mobini.pl


Myślę, że związek, w którym zaistnieją wszystkie te czynniki, ma przed sobą wspaniałą przyszłość (aczkolwiek wszystko się może zdarzyć i zawsze trzeba wziąć pod uwagę ten margines błędu).

No dobrze, dopasowanie dopasowaniem, ale co jeśli nagle spodoba nam się ktoś inny? Czy, będąc zakochanym, jest to w ogóle możliwe? Czy możliwe jest kochać dwie osoby jednocześnie?

Teraz jest przecież tyle sposobów na poznawanie innych osób. Tyle sposobów do rozmowy. Tyle sposobności do... zdrady.
Internet. To hasło mówi wszystko. Wszelkie portale społecznościowe, czaty, Facebooki i inne tego typu strony aż kuszą, krzycząc 'Dołącz do nas, pomożemy ci poznać nowych przyjaciół'; 'Szukasz swojej drugiej połówki? Tutaj ją znajdziesz!'.

I jak tu się powstrzymać, w czasach wszechobecnego, jedynego i najwyższego władcy - Internetu?
A, gdy już zaczniemy rozmawiać - gdzie zaczyna zacierać się ta granica pomiędzy rozmową a intencjonalnym podrywem? I czy niewinny flirt naprawdę jest taki niewinny? A może dla Waszego partnera to już zdrada? Rozmawialiście o tym kiedyś?

Bo jeśli nie, to może warto. Sama często rozmawiam z wieloma różnymi osobami jednej i drugiej płci, ale też i nieraz omawiałam razem z A. nasze wspólne 'zasady' konwersacji z innymi, aby potem nie było żadnych problemów i zdziwienia w stylu 'myślałam, że to jest jeszcze Ok'.
Dlatego, zwłaszcza gdy wiecie, że Wasi partnerzy mogą być zazdrośni, porozmawiajcie z nimi na ten temat. Wyjaśnijcie im, co Wy uważacie za odpowiednie, być może akurat Wasze oczekiwania się pokrywają, a być może okaże się, że trzeba będzie trochę pozmieniać Wasze reguły porozumiewania się z innymi.

Przy okazji, chociaż dzień się kończy, chciałam złożyć Wam, drodzy chłopcy (a w zasadzie mężczyźni) wszystkiego najlepszego!
Oby Wasze kobietki szanowały Was tak jak Wy je szanujecie i kochały tak mocno, jak Wy je kochacie.

I obym częściej słyszała od Was takie cudowne historie z happy endem jakie usłyszałam (a raczej przeczytałam) dzisiaj :)

Życzę Wam tak samo trwałych związków i równie mocnej, niegasnącej, pięknej miłości!


---
korolowa


czwartek, 26 września 2013

My Little Princess...

Obejrzałam dziś wstrząsający film. Nie ma w nim jednak żadnych pościgów, bijatyk czy morderstw.
Jest za to coś innego. Coś, co przeraża tym bardziej, że jest historią autentyczną.

Gwałt na dzieciństwie. Tak w skrócie opisałabym początek życia filmowej Violetty, a w zasadzie jedynie jej aktorskiego wcielenia, bazującego na pierwowzorze -  Evie Ionesco.

Historia zaczyna się w latach 70-tych. W pewnej rodzinie, na świat przychodzi dziewczynka. Nie wiadomo, co stało się z ojcem. Dziewczynka żyje z mamą i babcią, jednak wychowuje ją głównie jedynie ta druga. Matka dziewczynki jest 'artystyczną', zagubioną duszą, fotografem. Jej dochody z wykonywanego zawodu zaczynają jednak wzrastać dopiero, gdy do swoich jakże klimatycznych sesji (czaszki, trupy i doklejane szpony to u niej normalność) zaczyna wykorzystywać swoją zaledwie kilkuletnią córkę. Początkowo dziewczynka jest chętna na takie sesje - w końcu mama kupuje jej wspaniałe stroje, zajmuje się nią oraz mówi jej, że jest piękna. Dziewczynce wcześniej brakowało tego matczynego ciepła, więc podczas takich sesji jest naprawdę szczęśliwa. Jednak dorastająca córka szybko orientuje się, że mamusia chce jedynie zarobić na jej zdjęciach, a ona sama jej w ogóle nie obchodzi. W dodatku mama zaczyna stawiać coraz wyższe wymagania dotyczące pozowania - już same szatańskie kły czy trupy jej nie wystarcza. Teraz dziewczynka ma się stać kusicielką, wabić i nęcić, przybierać seksowne pozy i ... coraz bardziej się rozbierać.
W końcu Violetta zaczyna mieć dość takiego życia, chce być normalnym dzieckiem. Myśli o powrocie do szkoły, którą zaczęła coraz częściej opuszczać, a w zasadzie już prawie w ogóle do niej nie uczęszczała.
Na końcu tej ekranowej historii dziewczynka zostaje oddana do Domu Dziecka, matka zaś zostaje pozbawiona praw rodzicielskich.

Wydaje się niczym strasznym, prawda? W końcu nikogo nie zamordowano. Ba, nawet nie zgwałcono! Nikt także nie ucierpiał fizycznie...więc o co chodzi?

A o to właśnie, że nikt nie ma prawa zmuszać dziecka do takich rzeczy. To, co musiała przejść ta dziewczynka i jak bardzo wpłynęło to na jej psychikę oraz całe życie można było sobie chociaż w połowie wyobrazić dopiero po tylu latach, kiedy zdecydowała się nakręcić ten film, zekranizować swoją własną historię. Ogromny żal, a wręcz nienawiść żywiona do matki, została w niej aż do tej pory. I właśnie ta nienawiść była tym czynnikiem, który zmotywował ją do przelania swych odczuć na duży ekran.

Obecnie Eva Ionesco ma 48 lat. Teraz sprawa jest zapewne dużo mniej znana, jej dziecięce zdjęcia można znaleźć już bardzo rzadko lub niemal prawie w ogóle. Nie można jednak zapomnieć, że jeszcze 20, 30 lat temu, zdjęcia te były na okładkach wielu czasopism, także - a właściwie przede wszystkim - w Playboyach na całym świecie. Eva stara się teraz o prawa do zdjęć, bowiem - co również dodaje całej sytuacji dramaturgii - nigdy ich nie uzyskała.

Film zrobił na mnie o tyle wrażenie, że po obejrzeniu i próby odnalezienia jak największej ilości informacji o Evie, znalazłam jej prawdziwe zdjęcia. I choć sądziłam, że są one chyba lekką przesadą, okazało się, że w filmie przedstawiono je naprawdę bardzo, bardzo realistycznie.





Przerażające?
Były inne, które pokazywały dużo więcej niż powinny, nie chciałabym ich tutaj jednak umieszczać.

Przerażający jest ogólny trend panujący teraz w wielu krajach. A mianowicie chodzi mi o pokazywanie swoich dzieci w różnych konkursach piękności. Już nie tylko w Ameryce, ale nawet w Polsce stały się popularne pokazy wyłaniające najładniejsze dziewczynki.

Spójrzcie tylko na te twarzyczyki!




One mają więcej tuszu i różu na policzkach niż większość moich koleżanek! I bynajmniej nie koleguję się z nastolatkami.

We Francji obecnie wprowadzono przepis zakazujący prowadzenia takich pokazów dla osób poniżej 16 roku życia. Za złamanie tego zakazu ma grozić dwa lata więzienia. Ponoć podobne restrykcje zostaną wprowadzone również w Belgii.

Uważam, że takie Mała Miss shows powinny być zakazane na całym świecie. Między dziewczynkami za wcześnie zaczyna dochodzić do niezdrowej rywalizacji, a co ważniejsze, zaczyna zanikać ich dziecięca naturalność. Rodzice ! Apeluję do Was! Bądźcie rozsądni i nie zabierajcie tym dzieciom tej naturalności! Nie malujcie ich kredkami czy szminkami, z których robią się takie małe-dorosłe. Nie ubierajcie ich w ekstrawaganckie sukienki i różowe szpilki o 20-centymetrowym obcasie. Naprawdę chcecie im to odebrać? Chcecie, aby potem te dzieci miały do Was taki sam żal jaki miała do swej matki pani Ionesco?

Nie róbcie z dzieci na silę clownów czy małpek na pokaz. Niech bawią się lalkami, grają w badmintona czy nawet w gry na komputerze. Dajmy im to, czego naprawdę potrzebują - spokoju, ciepła i jak najwięcej szczerej czułości.

---
korolowa

środa, 25 września 2013

Głupiec ze mnie, czyli o spotkaniu z aktorem

Rozglądam się po pociągu. Szukam komfortowego, miłego miejsca.
Jest dużo wolnego koło jednej pani, ale nie bardzo lubię siedzieć z tej strony, więc wybieram inne, naprzeciwko pana w średnim wieku.

Siedzę więc sobie grzecznie i czytam swoje wydruki do pracy magisterskiej, gdy nagle do owego pana dzwoni telefon.

Słyszę tylko jego odpowiedzi 'No, już jadę, jestem w Stargardzie, ale zdążę. Nie, no, spokojnie, wyrobię się. Na pewno zdążę dotrzeć na próbę Mayday'.

Mayday? Kurcze - myślę sobie - przecież tysiące razy słyszałam o tej sztuce! Raz miałam nawet zabookowane bilety, ale pewna sytuacja uniemożliwiła mi wtedy wyjście do teatru.

Gdy tylko pan z pociągu skończył rozmowę telefoniczną, nieśmiało spytałam:
'Przepraszam, czy mogę o coś spytać?'
Pan okazał się być bardzo miły i sympatyczny, i zgodził się na zadawanie mu pytań.
'Czy dobrze zrozumiałam, czy pan gra może w sztuce Mayday?'
Na to pytanie pan z naprzeciwka uśmiechnął się szeroko i odpowiedział 'Owszem, pojawiam się tam'.

Pan mi się jednak nie przedstawił, ja zaś nie chciałam wyjść na ignorantkę i nie pytałam go o jego tożsamość, więc do czasu przyjazdu do domu nie poznałam jego nazwiska.

Zdążyłam mu za to opowiedzieć anegdotę, jak to kiedyś poszłam na przedstawienie 'Prywatna klinika' i jak się na drugi dzień na mojej uczelni okazało, że mój kolega zna aktora odgrywającego tam główną rolę, i jak stwierdził, że niewiele musi  w tym przedstawieniu udawać, bo w życiu zachowuje się bardzo podobnie.

Miły 'pan aktor' opowiedział mi za to parę ciekawostek na temat pierwszej i drugiej części sztuki, po czym skończyliśmy krótką, ale miłą konwersację.

Gdy wróciłam do domu, natychmiast wzięłam się za poszukiwania tego zagadkowego człowieka.

Okazało się, że:
po pierwsze - pomylił mi się tytuł sztuki [mówiąc o 'Prywatnej Klinice' myślałam o 'Kolacji dla głupca']
po drugie  - i BARDZO DOBRZE, że mi się pomyliły te tytuły, ponieważ okazało się, że...to właśnie to był ten aktor, o którym mówił mój kolega.

Odtwórca głównej roli w "Kolacji dla głupca' oraz Stanley Gardner w przedstawieniu 'Mayday', Michał Janicki.
Okazało się, że jest najbardziej znanym szczecińskim aktorem !



Aż szkoda, że nie wiedziałam o tym w pociągu - może bym chociaż wzięła jakiś autograf?

Swoją drogą, ciekawe czy pan Janicki zorientował się, że to on był tym śmiesznym 'głupcem', o którym mówiłam, i czy tej wiedzy nie zachował już tylko dla samego siebie... w każdym razie, w tej 'pociągowej roli' to nie on okazał się głupcem.

---
korolowa

niedziela, 22 września 2013

Uwierz w siebie !

Nie powiem, że jeśli w coś nie wierzysz, to tego nie osiągniesz.
Ale jeżeli czegoś naprawdę pragniesz, jeśli do tego dążysz i poświęcasz się temu w sporej dawce oraz czujesz, że warto, osiągnięcie celu staje się nagle dużo prostsze.

Czasami wystarczy tak niewiele do pełni szczęścia. Ja tą pełnie osiągnęłam dzisiaj i jestem z tego powodu niesamowicie szczęśliwa :)



Niekiedy wystarczy odpowiedzieć na pytanie 'Na czym mi najbardziej w życiu zależy'?
Zdarza się, że czynnikiem motywującym nie jest Twoja wola, ale fakt, że tylu ludzi w Ciebie wierzy. Że, choćbyś przez chwilę zwątpił w siebie, nie możesz się poddać właśnie z ich powodu.

Steve Jobs też wierzył w siebie i w swoje możliwości. Osiągnął to, o czym marzył, dlatego, że w to wierzył.

WIARA.
Jak bardzo jej niektórym brakuje.

Przyznam szczerze, że i teraz czasami sama w siebie  nie bardzo wierzyłam. Miałam momenty niemal depresyjne, mówiłam - nie dam rady, no koniec, nie uda się.

Ale zawsze w takich momentach myślałam o moich motywatorach. O ludziach, którzy wierzyli we mnie i trzymali za mnie kciuki. I wtedy jakiś głos w środku mówił mi 'Dla nich nie dasz rady? Nie możesz im tego zrobić!'.

Dlatego wpis ten dedykuję wszystkim moim najbliższym i tym, którzy tak bardzo chcieli, aby mi się tym razem powiodło.

Mojemu Tacie, który chyba skakał z radości jeszcze wyżej niż ja :) ;
Mojemu Ukochanemu, który baaardzo mi pomagał, nie tylko wierząc we mnie, ale i ćwicząc razem ze mną;
Mojej Przyjaciółce, która zawsze rozumiała, kiedy mam, a kiedy nie mam czasu się spotkać i również mnie mocno wspierała i motywowała :)

oraz wszystkim pozostałym - bardzo dziękuję!

Na zakończenie chciałabym Wam pokazać (nie wiem, czy widzieliście) przemówienie Steve'a Jobsa na Stanford University. Dlaczego właśnie to? Bo opowiada on o swojej drodze do zdobytego celu oraz o tym, że trzeba kochać i wierzyć w to, co się robi.



---
korolowa


sobota, 14 września 2013

Pożeracze prywatności

 Wiersz poświęcony wszystkim sławnym osobom. Osobom, które, mimo popularności, dalej SĄ LUDŹMI i popełniają, jak każdy normalny człowiek, błędy. W końcu errare humanum est. Nie każdy, a  - napiszę więcej - nikt nie jest idealny. Pozwólmy każdemu być człowiekiem. Istniejącym. Niech dostanie karę na jaką zasłużył, a potem...zapomnijmy. Nie bądźmy pożeraczami prywatności niczym wszędobylskie media.





 ***
Estrada
parkiet
rytmicznie stuka

Może Ty jej
może ona Ciebie
tutaj szuka

Błysk fleszy
miliony fotoreporterów
i Ty - bez konkretnego celu

Błąkasz się
w swych snach
niepewny przyszłości
Szukając jedynie
spokoju
i stabilności

Upił się wódką
- piszą o Tobie w
najświeższej prasie

A Ty, znany tej całej
komercjalnej masie
musisz odpowiadać
za wszelkie wykroczenia

To na Tobie skupiają się
ludzkie oskarżenia

za alkoholizację młodzieży
za słowa źle dobierane
zwiększoną liczbę kradzieży
 - za wszystko ze złem powiązane

Ty nigdy już nie odpoczniesz
człowieku szklanego ekranu
wiec póki w ziemi nie spoczniesz
lepiej nie żyj wbrew ich przekonaniom

 


 ---
korolowa

piątek, 6 września 2013

Just thinking

Nieoczekiwane wiadomości sprawiły, że wzięło mnie na przemyślenia.
Nie wymyśliłam jednak nic odkrywczego. Okazało się po prostu, że moja intuicja po raz kolejny mnie nie zawiodła. Mam jednak bardzo dobre przeczucia co do ludzi. Nie wiem nawet dokładnie jak to działa.

Kiedyś potrafiłam wyczuć, że coś się za chwilę stanie. Coś nieprzewidywalnego. Na przykład siedziałam przed klasą w oczekiwaniu na zajęcia i czułam, że coś wisi w powietrzu. Ba, poinformowałam o tym nawet siedzące obok mnie osoby. Zbagatelizowały moje słowa. Nie dalej jak dwie minuty później rozpętała się bójka.

Albo sny. U mnie zazwyczaj są metaforami albo reminiscencjami. Zdarzały się jednak, w jakiś sposób, prorocze. Śniły mi się na przykład zaplanowane wyjazdy, na które jednak nie pojechałam, a dowiadywałam się o tym w dzień zaraz po śnie.

Ale najlepszą intuicję mam jednak do ludzi. I choć bywa lekko zachwiana, w większości przypadków - jednak się sprawdza.



Od dłuższego czasu już zastanawiałam się, dlaczego mnie pewna osoba drażni, mimo, że tak długo i ponoć dobrze ją znam? Mimo tego, że nie zrobiła mi nic złego? I że wydawała mi się naprawdę dobrą i wartościową osobą?
Od pewnego czasu miałam jednak wątpliwości. Sama siebie do końca nie rozumiałam. Ale teraz już wiem, dlaczego. Dzisiaj się dowiedziałam. Zrozumiałam.

Ja po prostu czasem nie potrafię pojąć postępowania ludzi. Rozumiem, że każdy może mieć własne słabości... ale jak można tak...kosztem innych? I ile to może trwać ?...

Wybaczcie, że tak tajemniczo, ale nie mogę zdradzić nic więcej. I choć już te wakacje uświadomiły mi, że z niektórymi osobami nie warto na siłę utrzymywać kontaktu, to ta jedna osoba przekonała mnie ostatecznie, że i z nią również nie warto, mimo, że to nie był - chyba - kontakt 'na siłę'.

Dlatego - wiecie co? Wiem jedno. Nie będę obcować z niewłaściwymi dla mnie osobami. Z tymi, przy których źle się czuję bądź mnie denerwują czymś, co jest dla mnie istotne.

I wiem jeszcze jedno. Powinnam częściej wsłuchiwać się w samą siebie.

---
korolowa

poniedziałek, 2 września 2013

'Przewrotność dobra'...czy aby na pewno?

Za historię do magazynu 'Charaktery' zostałam nagrodzona książką niejakiej Jolanty Kwiatkowskiej.

Niepierwsza to już wygrana lektura w moim żywocie, jak i  niepierwsza pozycja, na którą po prostu popatrzyłam i pomyślałam: spróbujmy  (jestem dość wybredna i coraz ciężej jest mnie czymś zaciekawić).


Gdy jednak zaczęłam ją czytać, odkrywać perypetie i osobowość, a raczej kształtowanie się osobowości głównej bohaterki, nie mogłam oderwać od tych liter wzroku.

Dorotka jest miłym i posłusznym dzieckiem. Rodzice zajmują się głównie sobą i alkoholem. Dorotkę wychowuje głównie starszy brat. Wychowuje - czyli każe jej wyrzucać za niego śmieci; siedzieć w szafie, dopóki on nie pozwoli jej wyjść; czy pilnować rzeczy jego kolegów, gdy idą na piwo. Przeciwstawienie się Krzyśkowi oznacza pojawienie się na jej delikatnym ciele poważnych siniaków.
Wszyscy dookoła - ojciec, któremu Dorotka podaje obiady; matka; brat, a nawet ksiądz, 'uczą' dziewczynkę jak ma się zachowywać, co ma robić, aby nieść dobro.

Później sytuacja się jednak odmienia. Dorotka z małej, potulnej dziewczynki, przechodzi metamorfozę. Zmienia się w Dorotę - silną, niezależną, sprytną i inteligentną. Dorota wie jak postępować z ludźmi.
Wedle rady księdza, zaczyna uszczęśliwiać ludzi, bo tylko w taki sposób można szerzyć dobro. Dobro to przyjemność, zło - brak przyjemności. Dorota stała się mistrzynią uszczęśliwiania. Zwłaszcza siebie.

Gdzie znajduje się granica miedzy dobrem a złem? Czy nie bezinteresowne uszczęśliwianie aby na pewno zalicza się do dobrych uczynków?
Książka ta zmusza do głębokich refleksji nad otaczającym nas światem. Nad ludzką manipulacją i... przewrotnością. W końcu kto by się spodziewał, że w, z pozoru milutkiej i bezinteresownej owieczce, tkwi bystry i sprytny lis?

Książka przedstawia ciekawe studium psychologiczne - przekształcanie się poczwarki w wielobarwnego motyla, Kopciuszka w Królową. Nie chcę zdradzać jednak za dużo - być może ktoś z Was skusi się na tą pozycję.

Jednak nie od parady istnieje słynne przysłowie, że 'cicha woda brzegi rwie'....




Ocena ogólna : 9/10

Z całą pewnością w serduchu - polecam!


---
korolowa


środa, 28 sierpnia 2013

Żyjemy tak jak śnimy - samotnie...

Godzina szesnasta. Park. Razem z koleżanką zaczynamy swoje ćwiczenia. Rozciąganie, skakanie, formy...
Kilka osób nas obserwuje. Z daleka, z bliska. Jadąc na rowerze, przechodząc obok nas czy po prostu siedząc na pobliskiej ławeczce. Zdarza się, że ktoś zagada, zaczepi. Niestety, zazwyczaj nachalnie i w dość prostacki sposób.

Tym razem też tak było. Biegałyśmy. Po kilku minutach poszłyśmy się napić. Wzięłyśmy kilka łyków wody. I podszedł on.

On - młody, przysadzisty, lekko zarzucający wódą mężczyzna.
'Cześć dziewczyny'.
'Cześć', odpowiedziałyśmy. Nie powiem, że się nie zdenerwowałyśmy. Nie cierpimy takich natrętów.
' No cześć' - powiedział raz jeszcze, podając nam rękę.

Patrzyłyśmy na niego nieufnie. Przyznam nawet, że chyba z pewną odrazą. Bałyśmy się, że się nie odczepi.

'Fajny trening. Fajnie biegacie'.
Wymamrotałyśmy jedyne 'mhm' i ' dziękujemy'.

'Naprawdę...fajnie. Dobrze wam idzie'.

Nie odezwałyśmy się. Chciałyśmy ćwiczyć, a on nam przeszkadzał. W dodatku przyfasolił się do nas ot tak, nie wiadomo skąd.

Popatrzył na nas jeszcze chwilę. Pewnie wyczuł, że nie jest tu mile widziany. My wróciłyśmy do naszych ćwiczeń, a on na ławkę. Siedział i obserwował. Być może kontemplował.

I nagle do nas dotarło. Ten człowiek był samotny. Nie wiemy, czy dobry czy  nie. Czy pije codziennie czy okazyjnie. Czy ma rodzinę, przyjaciół. Liczyło się jedno. Czyjeś słowa. Postać przy kimś chwilę i porozmawiać. Choć sekundę, dwie.

Choć początkowo czułam do niego niechęć, to później zrobiło mi się go nawet żal. Człowiek niby całe życie jest wśród ludzi, ale tak naprawdę jest sam. Jak taka samotna wyspa.


Because 'we live, as we dream - alone' ...

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Nie strasz vlogera prawnikiem !

Hej hej!

Choć z reguły nie piszę o sprawach kulinarnych (mimo, że gotować lubię!), to tym razem chciałam poruszyć temat będący ostatnio 'na topie'. Chodzi mi mianowicie o Piotra Ogińskiego, a właściwie jego youtube'owy filmik, na którym to vloger próbuje pokazać produkty firmy Sokołów z  negatywnej strony. Przeprowadza on swój 'test', podczas którego smaży tatara tejże firmy i porównuje ze stanem wyjściowym. Okazuje się, że tatar w ogóle nie zmienił koloru, co prawdopodobnie oznacza, że jego skład był niewłaściwy.
Tylko, czy taki test był aby na pewno rzetelny?

Żeby tego było mało, 'zbadane' zostały również parówki tego samego przedsiębiorstwa.  Po ich skonsumowaniu, vloger ponoć 'źle się poczuł' i zwymiotował, co również miało wskazywać na nieodpowiednią jakość parówek lub ich skład.

Ogiński został pozwany przez Sokołów, który zarzuca mu 'naruszenie dobra osobistego'. Jednak, od czego ma się poparcie internautów, którzy jedynie czyhają na jakikolwiek sygnał, aby tylko pomóc odeprzeć 'ataki' ze strony nierzetelnych firm?

To jednak nie jedyny taki przypadek, gdy bloger, mając za sobą tysiące czy nawet miliony internautów, próbuje wykazać niewłaściwą kondycję produktu.

Obecnie hitem Internetu stał się filmik AdBustera, w którym za pomocą szampanów oraz wody z węża ogrodowego sprawdza on wytrzymałość...prezerwatyw. Przyznam szczerze, że oglądając to nagranie, niesamowicie się ubawiłam :)



Zarówno w jednej jak i drugiej sprawie, do testów można się mocno przyczepić. Bloger wymiotuje? A skąd wiadomo, że nie włożył paluszka do buzi?

Durex nie wytrzymuje próby z szampanem?
Najlepsza odpowiedź padła ze strony oskarżonej o słabą jakość produktu firmy:

"(...)Staramy się także unikać świętokradztwa, jakim jest marnowanie całkiem dobrego szampana. Tego nasi testerzy by nie znieśli! Staramy się przewidzieć skrajne warunki użytkowania naszych produktów - oczekiwanie od prezerwatywy, że pomieści w sobie 40-litrowy wytrysk jest dość rozsądne, oczekiwanie, że udźwignie 40 kilo - już mniej. (...) Dobra prezerwatywa to taka, która będzie jednocześnie wytrzymała i cienka, dla zapewnienia jak najintensywniejszych doznań zmysłowych - z testu wynika, że najlepsza prezerwatywa byłaby zrobiona z dętki rowerowej. Wytrzymałość naszych produktów jest dużo większa niż potrzebna do prawidłowego ich użycia, jednak nie obiecujemy, że nie pękną, kiedy spróbujesz na przykład nosić w nich zakupy".

---

korolowa

sobota, 24 sierpnia 2013

'W życiu piękne są tylko chwile'... - o koncercie Jacka Dewódzkiego.

Gdyby ktoś z Was miał rzucić jakieś pierwsze skojarzenie, nazwisko związane z zespołem Dżem, zapewne pierwszą osobą, która przyszłaby Wam do głowy byłby Ryszard Riedel. I u mnie byłoby podobnie.

Jednak mało kto zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę to, kolokwialnie pisząc, największą robotę robił tam swojego czasu Jacek Dewódzki. Od 1994 roku był nie tylko autorem tekstów słynnej kapeli, ale i wokalistą.

 foto:muzyka.interia.pl

Z zespołem Dżem nagrał trzy albumy studyjne ('Kilka zdartych plyt', 'Pod wiatr', 'Być albo mieć').
W 2001 kapela postanowiła zakończyć z nim współpracę, zastępując go Maciejem Balcarem. Jak sam muzyk przyznaje, nie dane mu było poznać konkretny powód takiej zmiany, jednak mówi się, że Maciek po prostu lepiej nadaje się do wizerunku i promocji zespołu.

Mnie samej ciężko jest tak naprawdę ocenić, który z panów nadaje się najbardziej na wokalistę owej formacji.
Wczorajszy koncert Dewódzkiego, na którym się pojawiłam (stąd też zresztą mój post na jego temat) utwierdził mnie jedynie w przekonaniu, że jest naprawdę bardzo dobrym muzykiem.
Odpowiednie wykształcenie oraz ogromne doświadczenie we współpracy z innymi znanymi muzykami (Oddział Zamknięty, Brathanki, Martyna Jakubowicz i wiele więcej) pozwoliło mu na kontynuowanie muzycznej kariery - Dewódzki jest teraz liderem grupy Revolucja oraz stanowi skład zespołu Jacek i Placek.

W mojej miejscowości muzyk pojawił się wraz z zespołem Kontrabanda.
Jacek śpiewał utwory swojej byłej formacji. To w połączeniu z głosem iście riedel'owskim sprawiło, że poczułam się jakbym była na prawdziwym koncercie Dżemu!
Ludzi było niewielu, ale ci, którzy przybyli, podrygiwali z uśmiechami na buziach w rytm utworów i śpiewali razem z zespołem. W repertuarze były takie hity jak 'Czerwony jak cegła', ''Sen o Victorii', 'Naiwne pytania (W życiu piękne są tylko chwile) oraz mój ukochany 'Wehikuł czasu'.

 
Jacek Dewódzki -  Naiwne Pytania; koncert w TVP Polonia


Tańsze piwo i niedrogi wstęp (10zł) jeszcze bardziej przyczyniły się do wspaniałego nastroju jaki panował podczas koncertu.
Kto nie był, niech żałuje - za takie minimum, naprawdę było warto!

A poza tym, 'w życiu piękne są tylko chwile'... więc łapmy je jak najczęściej!

---
korolowa

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Cheek brings success

Zjadłabym kurczaka, ale czekam na panów od wymiany liczników od grzejników. Zjadłabym, no, a tu ich nie ma i nie ma. Ruchy, panowie, ruchy!

Byłam dziś na rozmowie kwalifikacyjnej. Poszłam sobie, a co. Praca się przecież sama nie znajdzie.

Nie wiem tylko, czy to jakieś zrządzenie losu (ja wierzę, że tak), ale przeglądałam sobie przed tą rozmową angielskie proverby (nie to, że na rozmowę, po prostu je przeglądałam i sprawdzałam, czy znam i umiem)  i ostatnim z nich był Cheek brings success (dosł. Bezczelność/zuchwałość przynosi/daje sukces).

Mając taki proverb na egzaminie, nie miałabym problemu z jego omówieniem. Niestety. Bo obecnie tak właśnie jest : im bardziej jesteś sprytny i masz większy tupet, tym szybciej coś osiągniesz. Wiedza wiedzą, a cwaniactwo to już swoją drogą. Tego nas własnie teraz uczą - cwaniakowania, sprzedawania siebie jak najlepiej umiemy. Ale od kiedy to JA jestem na sprzedaż? Czy ja jestem czyimś niewolnikiem ?

Wychodzi na to, że tak. Wszyscy jesteśmy niewolnikami, chyba, że nie pracujemy. Teraz każdy musi pokazać się z jak najlepszej strony po to, by ktoś nas kupił. Boże, co za brzydkie słowo. Jak można kogoś kupić? Jak można sprzedać siebie?




Mówi się, że artyści sprzedają się za pieniądze niczym przydrożne prostytutki. Z drugiej jednak strony, czy ktokolwiek pomyślał o tym, że może mają na utrzymaniu rodziny? Poza tym, dlaczego miałby nie wykorzystać swoich przysłowiowych 5 minut - czy tylko przed strachem, że ludzie go będą wytykać palcami?

Tak, tylko wydaje mi się, że wszystko ma gdzieś jednak jakieś swoje granice. Tylko gdzie się kończy ta niewidzialna bariera pomiędzy skorzystaniem z intratnej propozycji a totalnym poniżeniem? Czy, na przykład, uczestnicy Big Brothera, to tylko ludzie, których priorytetem są pieniądze, trochę jak dla Demi Moore w 'Niemoralnej propozycji', czy może to potrzeba, o której nic nie wiemy, a dla której mogliby poświęcić wiele?

I gdzie, na te pytania, szukać odpowiedzi...?

---

korolowa


środa, 14 sierpnia 2013

U doktora

No to koniec. Karolcia się rozchorowała. A. razem z nią. Bosko!

Nie miałam nawet dziś siły iść do lekarza, no ale sprawa zaczęła mnie denerwować, dodatkowo ból kręgosłupa mi się tylko wzmożył, więc postanowiłam:  Do doktora!

Poniżej wiersz na temat tego jak to wygląda 'w' i 'poza' poczekalnią ;).

foto: tomasz.kwlk.wrzuta.pl


U doktora pełno 'gości'
każdy sobie miejsce rości
'Który numer miała pani?
'Pan jest za mną czy ja za nim?'
'Teraz moja jest godzina',
ledwo szepce tam dziewczyna.
' Ale ja tu dłużej czekam!'
krzyczy starszy pan z daleka.
Drzwi się w końcu otwierają
wszyscy nań się ustawiają.
'Rylska!' pani doktor woła
nagle cisza dookoła.
Dziewczę weń nieśmiało wkracza,
z bólu nawet ciut zatacza.
Od tej pory dwie godziny
- ale wciąż nie ma dziewczyny.
Ludzie myślą: co się stało?
Może ona tam zemdlała?
Lecz po chwili twarz widzimy:
tak, należy do dziewczyny!

Gdy już dziewczę się ubrało,
tak do matki zawołało:
mamuś, ja muszę po leki
do najbliższej iść apteki.

Poszły więc po leki obie,
ale miny miały grobie
kiedy cenę zobaczyły...
szybko się z apteki zmyły.

Morał zatem z tego taki:
do lekarza nie żółtaki,
lecz pieniążki cięższe bierzmy
by się bardziej nadwyrężyć;
zdechnąć szybciej, aby państwo
mogło pozbyć się 'mieszczaństwa'.


To co prawda nie o mnie, ale i ja dostałam całą masę leków (jak dla starszej, schorowanej pani!), stąd to moje 'pisadło'.


No ale nic, miłego dnia Wam życzę, a ja... idę zażyć kolejne medykamenta ;)

---
korolowa