Polub mnie na FB :)

poniedziałek, 29 maja 2017

Rodzinny czas

Maj to nie tylko miesiąc, w którym to wiosna zaczyna się już powoli upodabniać do tej letniej pory, ale również i okres komunii. Dzieci w białych ubrankach, rodzinnych celebracji i tak dalej. W teorii duchowe doświadczenie, w praktyce... cóż, powiedzmy sobie szczerze - dzieci z niecierpliwością czekają na te namacalne, zmaterializowane marzenia, czyli prezenty. Pieniądze, komputery, tablety, aparaty... Nie oszukujmy się, mało któremu dziecku naprawdę zależy na tym mniej niż na kościelnej ceremonii. Co nie znaczy, że tylko tym żyją. I że wszystko ma się odbywać tylko i wyłącznie wokół pieniędzy i wielkiego obżarstwa.



Czasami żałuję, że tak rzadko bywam u mojego chrzestnego. Tym bardziej po minionym weekendzie. Niby przyjechaliśmy tylko na komunię jego córeczki, a byliśmy tam dobrze ponad dwadzieścia cztery godziny. Choć ostatnimi czasy już nie jestem tak zestresowana jak wcześniej, to i tak zrobiłam sobie wspaniały reset. W końcu tylko my, słońce i rodzina. No i piękne jezioro. I ryby - smażone, wędzone. I kiełbaski z ogniska. Pięknie zrobione drinki. I granie w piłkę z Anią. I zdjęcia. I Pink Floyd włączone na fulla. Boże, powiedzcie mi: czy może być piękniej?





A po tym wszystkim, jedna z najważniejszych w życiu naszej Ani ceremonia - komunia. Biedna, taka zmęczona była, a taka skupiona przez całą mszę. Nie dość, że śliczna, to dobra i mądra z niej dziewczynka. Wyciszona, a jednocześnie ciekawa świata i pełna życia. Chciałabym mieć kiedyś takie dziecko.


To był zdecydowanie pięknie spełniony czas. Trzeba przyznać, że pogoda też nam dopisała i przyczyniła się do tak fantastycznej, ciepłej atmosfery.

Do tego - muszę koniecznie nadmienić  - jedzenie było przepyszne. Chrzestny wraz z żoną stanęli na wysokości zadania i również dla Andrzeja przygotowali osobne dania - a to krem z brokułów, a tu warzywa grillowane z serem. Porcje solidne, a do tego naprawdę smaczne. Wszystkiego w bród, co więcej - dostaliśmy nawet solidną wyprawkę, głównie w postaci ryb. Także, jakby ktoś miał ochotę - zapraszam, zapraszam (sama nie przejem!).

Ale tym, z czego się najbardziej ucieszyłam, było zobaczenie się z rodziną, To wspominanie przy wieczornym piwie nad jeziorem mojej komunii (pamiętam, jak od nich właśnie dostałam pierwszy i jedyny w moim życiu rower!).  Przywoływanie wspomnień z przeszłości i rozmowy  o naszych planach. O tym, co będzie za rok i za dwa miesiące. O jutrze - dziś.


I, gdy tak obserwowałam bawiącą się przed nami piłką Anię, miałam cichą nadzieję, że - kto wie, być może też za dwadzieścia lat -  i z nią będziemy mogli kiedyś to wszystko wspominać.


---
korolowa

sobota, 13 maja 2017

Jak zebrać się do kupy.

Był okres, że prawie wszystko było nie tak. Zdrowie, praca, relacje z niektórymi osobami  - niemal wszystko pisało się wtedy w czarnych barwach. Jednak, jak to mówią, po nocy przychodzi dzień, a po burzy słońce i tak dalej. I - tak właśnie czuję -  moje ostatnio znowu wyszło nad horyzont.

Dawno nie czułam się tak szczęśliwa. Taka wolna. Pełna swobody i chęci działania. 

A czasami do szczęścia wystarczy tak niewiele.


Choć, przyznać trzeba, ten miniony 2016 rok to było naprawdę jedno wielkie pasmo nieszczęść i zwyczajnego pecha, to były też sprawy, na którę mogliśmy mieć wpływ, ale jakoś tego nie ruszaliśmy. Bo nie pomyśleliśmy, bo nie widzieliśmy rozwiązań, bo się nie chciało. Powodów znalazłoby się więcej niż wszołów na kocie Kaczyńskiego.

Tymczasem, wystarczyło jedno. Naprawdę. Jedna, jedyna rzecz, którą można odnieść do każdego aspektu naszego życia, aby je zmienić na lepsze. Pewnie zachodzicie w głowę: co to takiego? Co ona znowu wymyśliła? Przecież to niemożliwe, znaleźć jeden sposób na wszystkie rozterki!

A no, bo takiego nie ma - inaczej świat byłby idealny, a taki nigdy nie będzie. Można jednak sprawić, że przynajmniej sami z sobą, z własnym sumieniem, będziemy się czuli dobrze. 

A do tego wystarczy jedno. Wystarczy...trzymanie się własnych zasad. 
Serio. So easy.

Chcesz pracować w szkole - ok, zrób kurs pedagogiczny, szukaj, pytaj - a gdy już dostaniesz pracę, po prostu nie narzekaj, że rodzice tacy liberalni, a dzieci takie rozwydrzone.

Chcesz kompletnie zmienić znajomych? Droga wolna! Poznawaj innych ludzi - wychodź do klubu, poproś koleżankę, aby zabrała cię ze sobą na domówkę albo zarejestruj się na portalach społecznościowych. Tylko, kiedy już spalisz te wiekowe mosty, nie marudź, że ci starsi kumple chyba jednak byli fajniejsi. 

Nudzi ci się w mieście, w którym żyjesz i wiesz, że w sumie mógłbyś to zmienić, ale zwyczajnie ci się nie chce? No to masz dwa wyjścia: dalej siedzieć i narzekać jaka to zapchaj dziura, albo ruszyć tyłek i wyjechać tam, gdzie woła serce lub pieniądz. Tylko nie płacz później, że na co ci to było, że trzeba było zostać na garnuszku u mamusi. To była Twoja decyzja. Choć ją chyba najprościej można by było doprowadzić ponownie do punktu wyjścia.

O co mi chodzi? A no o to, że tak naprawdę każdego dnia podejmujemy jakieś decyzje, które mają mniejszy lub większy wpływ na nasze życie. A podejmujemy je, bazując na własnych priorytetach. Owe, oczywiście, można zmienić. Czasami nawet warto pewne sprawy przewartościować, choćby dla własnego dobra. Ale warto też być konsekwentnym. Nie chodzić na skróty.
Jeżeli w coś wchodzić, to już na poważnie i z kopa. A przede wszystkim - nie jęczeć, że mamy B, skoro świadomie zrezygnowaliśmy z A. Brać pod uwagę plusy i minusy każdego działania. 





I zwyczajnie liczyć się z wszelkimi konsekwencjami swoich poczynań. 
A, już tak z milszych rzeczy - warto również robić sobie małe przyjemności. Jakieś ponad pół roku temu zauważyłam, jak bardzo tęskniłam za czytaniem książek i jak wiele dają mi one radości i odprężenia. Jak fajnie jest pójść na basen albo długi spacer. Jak to dobrze posprzątać sobie w domu i udekorować go w taki sposób, aby się w nim czuć jak najlepiej.

Zarówno duże zmiany jak i małe, codzienne drobnostki wpływają na nasz nastrój. Dobrze jest tak zebrać się nareszcie do kupy i zacząć pielęgnować to szczęście, które czujemy w sobie, kiedy nareszcie zaczyna ono w nas rozkwitać.


---
korolowa

środa, 3 maja 2017

Aramia z "Kuchennych Rewolucji" - hit czy kit?

Pogoda w tym roku zepsuła zapewne plany wielu działkowiczów, pragnących, wedle majówkowej tradycji, spędzić te pierwsze dni maja przy grillowanej kiełbasce i kilku ciekłych procentach. Choć wieść się rozniosła, iż znaleźli się i tacy śmiałkowie, że nie straszne im było plus dziewięć z darmowym prysznicem, to większość jednak tym razem pochowała się w domach, tudzież  - jak np. my - postanowiła ucztować w nieco mniej tradycyjny sposób.


O szczecińskiej "Aramii" usłyszeliśmy już, przy okazji polecenia jej przez część naszej rodziny, kilka miesięcy temu. Syryjska restauracja przeszła bowiem kuchenną rewolucję znanej restauratorki, Magdy Gessler.

Na stronie "Kuchennych Rewolucji" możemy poznać nie tylko historię założenia restauracji, ale i życia rodziny Samira, założyciela "Aramii":

"Samir Zeair w 1978 r. przyjechał z Syrii do Polski na studia medyczne. Zaraz po ich ukończeniu zdał sobie sprawę, że kraj nad Wisłą jest jego miejscem na ziemi, i chociaż w latach 80-tych nie rozpieszczał paletą barw, Samir zdecydował osiedlić się w nim na stałe. Dziś jest on uznanym chirurgiem naczyniowym i transplantologiem specjalizującym się w przeszczepach wątroby. Niedawno przyznano mu nawet tytuł lekarza roku. Jednak największe uznanie przynosi mu wysokie, prawie 100% powodzenie wykonywanych przez niego przeszczepów.
Pochłonięty swoją pracą i odnoszący sukcesy doktor zapewne nigdy nie zostałby właścicielem restauracji, gdyby nie wojna w Syrii, która miała decydujący wpływ na przyjazd do Polski jego żony, Nady. Kobieta nie miała zamiaru być panią domu na pełen etat i „czekać na męża” - szukała pomysłu na własną pracę. Dwa lata temu do kraju sprowadził się także brat Samira – zawodowy kucharz. Wtedy też cała trójka wspólnie zdecydowała otworzyć rodzinną restaurację z tradycyjną kuchnią syryjską. W ten sposób w sąsiedztwie jednego ze szczecińskich osiedli, w niepozornym budynku, powstała „Aramia” [więcej tutaj]."
Faktycznie, budynek jest, delikatnie rzecz ujmując, bardzo niepozorny -  właściwie to największym problemem jest odnalezienie go. Ulicy Romera 12 szukaliśmy chyba z dobre pół godziny, przy włączonej nawigacji i aktywnych mapach Google oraz dwóch zapytanych przechodniach. Naprawdę, ciężko o trudniej dostępne miejsce niż to, w którym obecnie znajduje się ta syryjska knajpa.
Kiedy już jednak udało nam się odnaleźć poszukiwany lokal, zostaliśmy dość pozytywnie zaskoczeni. Piękne, jasne wnętrze z ciekawymi ścianami. Wnętrze niezbyt obszerne, jednak - właśnie przez tak olbrzymie wyeksploatowanie bieli - wydaje się być dużo bardziej przestronne. Gdzieniegdzie delikatne ozdoby lub figurki, które - choć imho niewiele miały wspólnego z kuchnią orientalną - nadawały temu miejscu wiele uroku.


Jeśli chodzi o jedzenie, to pierwsza przystawka została podana całkiem szybko - w około 10 minut od złożenia zamówienia. Były to faszerowane liście winogron - 6 sztuk za 12 zł. W składzie farszu znajdowały się: ryż, czerwona papryka, pomidor, natka pietruszki oraz syrop z granatu i soku z cytryny,  a wszystko to skropione oliwą. Bardzo ciekawy, kompleksowy i zupełnie nowy smak. Zdecydowanie warte swojej ceny.


Druga przystawka - falafel. Sama już nie kosztowałam - było to bowiem danie A. i B. - natomiast, według tego, co twierdzi Andrzej  - nie warto. Mała porcja, gumowaty chleb, jedynie kulki były smaczne. Ponoć dużo lepsze można dostać w pierwszej lepszej budzie w Nowym Jorku. Cena:17 zł. Choć to nie wysoko, mimo wszystko - odradzamy.

Po ponad pół godzinie przyszedł czas na danie główne - razem z tatą, jako mięsożercy zamówiliśmy sobie tzw. talerz królewski dla dwóch osób. Na półmisku znajdowały się zatem cztery rodzaje mięsa: shish kebab, shish tauk, kawta w sosie pomidorowym (konia z rzędu temu, kto mi wyjaśni, co to właściwie jest? EDIT: dowiedziałam się więcej i to powinna być kofta, czyli pulpeciki indyjskie) oraz szaszłyk z grillowanych kawałków baraniny. Do tego sałatka i do wyboru frytki, ryż lub kasza burghul. I właśnie opcję z kaszą oraz frytkami - tak pół na pół - wybraliśmy.


Wiem, że to może zabrzmieć dziwnie, ale  - nigdy nie jadłam lepszej kaszy! Mięciutka, nie rozpadająca się, pięknie podana, po prostu przepyszna. Nie sądziłam, że można się czymś tak niby niepozornym zachwycać- a jednak. Po prostu kasza idealna. Istne niebo w gębie.
Mięsa również były smaczne, jednak niektóre były chłodne już z chwilą podania, co oczywiście wpłynęło na moją ogólną ocenę dania. Bardzo dobrze przyrządzona została sałatka, frytki natomiast prawie w ogóle nie były słone - dobrze, że otrzymaliśmy sos czosnkowy - dzięki niemu otrzymywały w naszych ustach jakiegoś smaku. Tak czy inaczej - cała porcja naprawdę solidna, 2 głodne osoby na pewno się tym mocno najedzą, a i jeszcze dla trzeciej coś zostanie. Mimo wszystko uważam, że cenę mogliby chociaż o te kilka złotych obniżyć  - obecnie taki talerz kosztuje 80 zł.
Muszę jednak nadmienić- a powinnam to zrobić już na początku relacji - iż, już po usadzeniu się przy stole, kelnerka podała nam coś na ugaszenie pierwszego pragnienia - herbatę z dodatkiem cynamonu. Mi ta przyprawa akurat smakuje, więc, jako że było to wliczone w koszta restauracji - zdecydowanie na plus.
Reasumując zatem zebrane wizualno-smakowe wrażenia: czy to miejsce nas zadowoliło? Powiem szczerze, że generalnie -  spodziewaliśmy się czegoś więcej. Czy wróciłabym tam ponownie? Myślę, że tak. Następnym razem spróbowałabym jednak czegoś z poleceń pani Gessler, czyli np. zupy z soczewicy bądź halawer aljebneh, czyli deser z kaszy manny i sera mozarella polane syropem różanym.
Nie sposób również nie wspomnieć o świetnej obsłudze - kelnerka była równie przemiła jak i dobrze poinformowana - znała skład potraw, o które pytaliśmy i z uśmiechem odpowiadała na każde dodatkowe pytanie.
Biorąc zatem to wszystko pod uwagę - czy restauracja "Aramia" to hit czy jednak kit? Uważam, że ani jedno, ani drugie - oferuje bowiem wiele ciekawych potraw,choć niektóre należałoby jeszcze trochę dopracować. Gdybym miała wystawić ocenę w skali od 1 do 10, za całokształt dałabym niepełną 7-kę.
I - jak już nadmieniłam - wróciłabym po więcej.


---
korolowa