Polub mnie na FB :)

poniedziałek, 6 listopada 2017

Come back.

Jakieś dwa miesiące temu napisałam tutaj posta, że wyjeżdżam do Irlandii.

Miałam plany. Piękne plany. Miałam znaleźć tam dobrą pracę, zarobić pieniążki. Może nawet zakochać się z wzajemnością. Wieść dostatnie życie, z dala od tego, co mnie tutaj czekało. Od tego, z czym nie mogłam się pogodzić. Co zostawiłam - niedokończone, podziurawione. Próbowałam uciec od tego wszystkiego, może kiedyś tam, na chwilę wrócić, coś naprawić, załatać dziury i dalej żyć.
Na zielonej krainie, oczywiście.


Well...jak to mówią: jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, powiedz mu o swoich planach.
Zresztą, tu nawet nie ma co mieszać w to sił wyższych. Rozśmieszyłam samą siebie.


Nie ma sensu planować takich rzeczy. W ogóle coraz mniej wierzę w sens planowania czegokolwiek. Oczywiście, jako taki zarys sytuacji na najbliższą przyszłość zawsze może się przydać, ale nic ponadto. Postanowiłam żyć chwilą. Łapać okazje. Nie rozmyślać zbyt wprzód. Bo gdy to robię, później tylko za bardzo przejmuję się tym, co mi się nie udało.

Żebyście mnie jednak dobrze zrozumieli - nie traktuję tego wyjazdu jako porażki. Wręcz przeciwnie.

Wiem, że może zabrzmieć to dość górnolotnie i sztucznie (niczym przemówienie Petera Sage'a  z Ted Talks), ale zmiana miejsca zmieniła również mnie. Poznając innych ludzi, ich kulturę, jednocześnie poznawałam siebie. Niby dwa miesiące, a jednak - mając tyle czasu, wiele można przewartościować. Obrócić kąt widzenia pewnych rzeczy. Postrzegania ludzi, którymi się otaczasz. Miejsca, w którym mieszkasz. Myślenia o pewnych sprawach. O pracy. Przyszłości. Oczekiwaniach względem innych. Wartościach, według których chciałbyś żyć.

Tak naprawdę, wcale nie chciałam wracać do Polski. Irlandia naprawdę mi się spodobała. Na swój osobliwy, acz wyjątkowy sposób. Tyle tam zieleni. Tyle wmieszanych w jeden tłum nacji. Tyle uśmiechów każdego dnia - w sklepie, w pubie, na poczcie czy przystanku, gdy kolejny autobus spóźnia się o dwadzieścia minut. Tyle chmur i deszczu, chłodu szczypiącego w policzki, a jednocześnie -  ciepła ludzkiego serca.

Irlandia to jednak inny naród niż Polska. Aczkolwiek, trzeba tam chwilę  pobyć, aby to zrozumieć.

Mimo pewnego chaosu, jaki tam panuje, mimo, iż państwo to dość chłodno obeszło się ze mną za pierwszym razem, to mam nadzieję, że jeszcze nie raz tam wrócę. Może kiedyś nawet na stałe?

Bo tam, mentalnie, poczułam się jak w domu. Domu, którego od zawsze szukałam.


---
korolowa

piątek, 15 września 2017

Trawa w Irlandii - czy bardziej zielona?

Myślałby kto, że i mnie też wywieje.
Że przeniosę się do innego miejsca.
Na zieloną wyspę.
Że zacznę wszystko od początku.
Taka tabula rasa.

Czy trawa okaże się tutaj bardziej zielona?




   Póki co, szukam pracy i staram się zaaklimatyzować.
Powoli poznaję irlandzką mentalność, kulturę, organizację.

Już wiem na przykład, że nie urząd, a konkretny urzędnik ma zawsze rację.
Że jeśli faktycznie, według powiedzenia, szczęśliwi czasu nie liczą, to Irlandczycy są wyjątkowo radosnym narodem.
Że nie zważają na ustne umowy. Dla nich ważniejszy jest optymizm. Pozytywne nastawienie.
Mają coś zrobić? Zrobią. Jeśli nie jutro, to za tydzień. Albo za pół roku. Z ogromną chęcią  i uśmiechem na twarzy.

I zaproponują podwózkę gdy widzą, że mokniesz.
I w tym cholernym urzędzie, w którym ostatecznie niczego nie załatwisz, skserują ci  potrzebne dokumenty po kilkakroć, nie biorąc za to ani centa.

  A ja?
Dopiero niepewnie stąpam po ich terenach.
Badam zieleń trawy.
Wdycham rześkie powietrze.
I delektuję chwilami wolności.


Choć, przyznam Wam szczerze, nie mogę się już doczekać, kiedy w końcu jakiś telefon oddzwoni.
Albo email "się odpisze."

Gdy już nie będę musiała martwić się o wydatki i móc swobodnie dysponować zasobami na to, na co mam ochotę.

Na beztroskie wyjścia z nowymi znajomymi. Kosztowanie w pubach Guinessa i frytek z rybą. Wyjścia do teatru i na wycieczki. Zwiedzanie pobliskich miasteczek. Poznawanie ich wciąż i wciąż, na nowo.

Póki co jednak, muszę cierpliwie czekać.
I wierzyć, że to wszystko nadejdzie we właściwym czasie.

---
korolowa

piątek, 25 sierpnia 2017

Czekoladka.

W gorzkich chwilach, cudownie jest napełniać się wszelkiej maści słodkościami.
Poczuć w ustach smak czekolady.
Lodów.
Winogron.

Aż do bólu brzucha.
Aż do poczucia mdłości.

Spożywać, kawałek po kawałku, grono po gronie, kostka po kostce.
Sprawiać sobie przyjemność.
Podgryzać, rozdrabniać i z rozkoszą przełykać, aż trafi głębiej niż do podniebienia.

Łudzić się, że to pomoże.
Że zneutralizujesz tę cierpkość.

Łapać chwilę rozkoszy, aby potem móc z powrotem wracać do realnego życia.
Chwytać słodkie momenty.

Imitować szczęście.

Bo, dobrze to wiesz - nic nie trwa wiecznie.
Wszystko się kiedyś kończy. Nawet "Moda na Sukces".

Więc po co czekać na to, czego może nie być?
Lepiej zjedz czekoladkę.
Ba. nawet dwie.

I nie miej z tego powodu żadnych, ale absolutnie żadnych, wyrzutów sumienia.























---
korolowa


wtorek, 8 sierpnia 2017

Woodstock 2017, czyli w poszukiwaniu siebie.

I kolejny raz z rzędu wybrałam się na Woodstock. To już mój trzeci raz. Tak, TRZE-CI. A dopiero co, pamiętam jeszcze, spanikowana nie wiedziałam, na co się przygotować, co najlepiej ze sobą zabrać i jak długo będę musiała trzymać mocz, zanim pójdę oddać swoją potrzebę do niewiadomojakiegostanu sławetnych toi-toi.


O ile ten mój pierwszy raz będę wspominać z ogromnym sentymentem jako megapozytywnie spędzony czas, tak zastanawiam się, który z nich podobał mi się jednak bardziej.

Tyle rzeczy, ile się bowiem wydarzyło w te ostatnie kilka dni, ciężko jest bowiem zliczyć. 
I wiecie, co? Nie każda z nich niosła jedynie pozytywne emocje.


Bo czasami trzeba z siebie coś wypruć, coś wywlec na wierzch.

Chodzić przez trzy godziny w ulewie, ochraniając się jedynie parasolem rozmowy i ciepłym słowem.

Robić głupoty, których nie będziesz żałować, wiedząc przy tym, że nie wszystko ujdzie Ci płazem.

Być gotowym ponieść konsekwencje swoich czynów, aby potem przyznać się do błędu.
A potem przepraszać i czuć się jeszcze gorzej i lepiej jednocześnie, bo zostanie Ci to wybaczone, a Tobie będzie głupio, że mogłaś komuś tak sprzyjającemu Tobie zrobić coś, na co absolutnie nie zasługiwał.

Bo czasem trzeba zabłądzić, aby móc się odnaleźć. 
W dobrym miejscu.
W wyjątkowym towarzystwie.

Gdzie muzyka gra na maksa, piach leci do oczu z każdej strony, a niebo nie pozwala zapomnieć o używaniu kremu przeciwsłonecznego i Panthenolu.

Gdzie nad głowami ludzi miast ubrań, na wysoko umocowanych sznurach wiszą stare buty, a dookoła wala się masa puszek po piwie i  papierowych talerzyków po kebabach.

W miejscu, gdzie najważniejszy jest uśmiech, przyjaciele, emocje.
Gdzie rodzą się piękne przyjaźnie i głębsze uczucia.

Tam, gdzie nawet  po deszczu, po tych siarczystych, przemaczających od stóp do głów, wielkich strugach kropel - dzięki obecności, wyrozumiałości i wsparciu innych -  na niebo wstępuje tęcza, a pomiędzy ciemnymi chmurami zaczyna nieśmiało przedzierać się letnie słońce.



---
korolowa

niedziela, 23 lipca 2017

Movin'on

Letnie krople deszczu płyną po rozgrzanych policzkach. Wraz z nim spływa cały stres. Drgające powieki powoli uspokaja jednak lekki podmuch wiatru. Płuca zaczyna wypełniać ciepłe, wilgotne powietrze. Tak -  nareszcie oddychasz.

Gałęzie drzew obijają się lekko o siebie. Szum dębów koi zszargane nerwy, krople deszczu - łzawiące serce. Tłumione emocje wreszcie wychodzą, wydostają się ze środka.
Oddychasz  i czujesz ten oddech.


Jest taki spokojny i łagodny, Jak wiatr, który huśta kosmyki włosów. Jak osoba, która siedzi obok Ciebie i słucha. Przyjaciel, któremu możesz wszystko opowiedzieć, przy którym znajdujesz swoje miejsce.

On jest. Czuwa nad Tobą. Twój Anioł Stróż, który będzie się Tobą opiekował. Nie pozwoli, abyś była samotna. I zawsze ześle Ci kogoś, kto otoczy Cię swoją troską. Kto Cię wysłucha, wesprze, podniesie na duchu. Z nim przetrwasz najtrudniejsze chwile.
I będzie kroczył - nie przed, nie za - ale obok Ciebie.

Jednak to Ty musisz nadawać swojemu życiu tempa. Iść przed siebie, mimo deszczu i pochmurnego nieba. Pamiętaj jednak, że chmury kiedyś przeminą, a Twój firmament nabierze wkrótce ponownego blasku.

I znów słońce będzie opalać Twoją twarz.

I będą lecieć ciepłe krople szczęścia.

A po dżdżystych dniach, pozostanie już tylko jedna, maleńka tęcza.




---
korolowa


niedziela, 16 lipca 2017

W centrum parkietu

Parkiet. Rozbłyskają światła. Tysiące laserów, setki spragnionych przygód dłoni. Oczy pełne nadziei na coś więcej. Klub dziś pęka w szwach.

Próbujesz odnaleźć się w tym neonowym kosmosie. Ktoś właśnie upadł na podłogę, przy okazji wywalając Ci z dłoni drinka. Gdy kelnerka przychodzi to wszystko posprzątać, jakiś podstarzały gość łapie ją szybko za kolano. Z  tej drugiej strony.

Idziesz dalej. Otoczenie, niestety, wcale się diametralnie nie zmienia. Młode dziewczyny pijące na umór. Dwudziestokilkulatki robiące lepsze show od tancerek go-go. Obserwujący je z boku, napaleni faceci pod czterdziestkę. I parę wyjątków, które albo nie są w stanie ustać na własnych nogach, albo się jeszcze dobrze nie rozkręciły.


Stoisz w samym centrum tego błyszczącego gówna. Obserwujesz ich jeszcze raz. Patrzysz w oczy. 
Są puste. Niczego nie czują. Nie mają świadomości. Ledwo trzymające się na nogach zombie.

Czujesz, jak światła oślepiają Ci twarz. Próbujesz stąd uciec, jednak coś Cię tu trzyma. Ta myśl, że nie możesz dalej iść w tył. Ten ból, że  - choć chcesz  inaczej - wiesz, że to nie pomoże.

Więc jesteś na środku roztańczonego parkietu. Pośród zgrabnych sarenek i żerujących na nie niedźwiedzi. Dobra mina nigdy nie jest zła do kiepskiej gry, myślisz sobie. Tylko ile jeszcze, ile jeszcze wytrzymasz.


W głowie tysiąc myśli na sekundę. Choć w tłumie ludzi - jesteś sam ze sobą.
I nikt, choćby chciał, nie zrozumie.

Lecz kiedy zgasną już wszystkie światła
i spadnie za nimi kurtyna milczenia
Ty wciąż będziesz stać w samym centrum parkietu
by w samotności myśli swoje zbierać.

---
korolowa

sobota, 8 lipca 2017

Jeden krok w tył.

Wiecie, jest takie prawo przyciągania. Mówi, że jak coś się zaczyna chrzanić, to na całego. Cała lawina wydarzeń.

Tak jest teraz u mnie.



Nie będę opowiadać Wam tego, co w jednym tygodniu przydarzyło się mnie, co spadło na mnie jak grom z nieba. Ale muszę się chociaż trochę wypisać. Oh, tak -  Karolina i jej odwieczne pamiętniki. To mi chyba jednak nigdy nie przejdzie. I żaden człowiek nie pomoże lepiej niż zwykły papier...no, tudzież blog właśnie. 

A piszę to, bo bardzo chcę do Was coś napisać, jednak nie stać mnie na zrecenzowanie fajnego filmu, książki czy skomentowanie wizyty Trumpa. Za dużo innych rzeczy siedzi w głowie i nie da się tego, tak po prostu, wymazać.

Bo nie da się wrócić do tego, co było. Nic już nie będzie takie samo. Wiem - brzmi to drastycznie, ale tak właśnie jest. Za dużo się wydarzyło. Przelało czarę. Nie pamiętam, kiedy wylałam aż tyle łez. Ale i we mnie już coś, od dłuższego czasu, siedziało. I z każdym dniem, każde kolejne zdarzenie tylko dobijało, wwiercało i zjadało od środka, zjadając jakąś cząsteczkę mojego wnętrza.


I wtedy właśnie dostrzegłam plusy tej sytuacji. Jak to pewna osoba wczoraj mi napisała: "najczęściej jest jednak lepiej, niż się wydaje." 
Faktycznie, w tylu czarnych barwach całkowicie straciłam umiejętność widzenia innych kolorów. A przecież, w całym tym chaosie (a może, właściwie, czystej karcie, skoro zaczynam wszystko znów od nowa?) dowiedziałam się, że mam na kim polegać. Mam - bliżej lub dalej - bliskie osoby, które mnie wspierają. 

I teraz wiem, że  - jeśli chodzi o utrzymywanie relacji międzyludzkich - nie warto chodzić z samymi sobą oraz z innymi osobami na większe kompromisy. Zbyt łatwo można wtedy stracić kogoś, na kim Ci zależy. Dlatego warto się porządnie, po kilka razy zastanowić, czy to aby na pewno z tą właśnie osobą należy zerwać kontakt.

Bo życie nie jest usłane różami i nikt nie powiedział, że będzie stabilnie, łatwo i wszystko będzie szło tylko do przodu. Bo czasami trzeba się cofnąć. Zrobić ten jeden krok w tył, aby znów móc pójść przed siebie.


Nie wiem, kto jest autorem tych słów, ale przeglądając Internety,  na jednym z forum znalazłam taką piękną wypowiedź (autorze-kimkolwiek jesteś- mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że przytoczę Twoje słowa):

"A prawda jest taka, że choćby nie wiem jak było źle, spotykają nas także rzeczy dobre. Zawsze. Musimy tylko nauczyć się je dostrzegać i cieszyć się z wszystkiego. A my niestety, wiele rzeczy traktujemy jako coś co nam się należy. Nie doceniamy, że rano budzą nas ciepłe promienie słońca, tylko jeszcze się wkurzamy, że zapomnieliśmy zasłonić roletę i pospaliśmy pół godziny krócej. Porozmawiajmy o tym słońcu z niewidomym i doceńmy, że jesteśmy w stanie odróżnić dzień od nocy."

I właśnie tak zamierzam, i tak właśnie czynić będę.


---
korolowa


sobota, 1 lipca 2017

Boom na escape room! - czyli alternatywny sposób na wolny czas z przyjaciółmi

Książki to świetna sprawa dla osób lubiących mieć chwilę tylko dla siebie. Gry? Można grać samemu lub wybrać opcję multiplayer'a, jednak nadal  - o ile nie zaprosicie do siebie żywej duszy - jest to wariant dla osób raczej stroniących od wychodzenia z domu. A, choroba - jak długo można w końcu kisić się samemu w czterech ścianach?


Opcji na spędzanie wolnego czasu z przyjaciółmi jest coraz więcej. Bilard i kręgle przechodzą już powoli do epoki kamienia łupanego. Teraz mamy np. puby przeznaczone do grania w gry planszowe lub karciane (chociażby taki EXP w Szczecinie). Chociaż, imho, w takie gry można pograć również w domu przy chipsach i czerwonym (albo różowym, jak ktoś preferuje) Carlo Rossi. Planszówki strategiczne  typu Game of Thrones czy Kolejka z serii Pan Tu Nie Stał, tudzież karciane (Bang, Igranie z Gruzem, Magic the Gathering, Tajniacy, Cards Against Humanity) - producenci co rusz przedstawiają nam nowe, coraz to ciekawsze oferty gier. Gry, gry, gry. Wszędzie gry.


Nic dziwnego zatem, że coraz bardziej popularne stają się w Polsce escape roomy. To nie tylko świetny sposób na spędzenie czasu z przyjaciółmi, ale również i doskonała okazja do rozruszania swoich komórek nerwowych (tych, wiecie, po piątkowo-sobotnich libacjach przy Carlo Rossi albo panu Tadeuszu).
Ponadto, można od razu sprawdzić, jak zgraną paczką jesteście oraz jakimi predyspozycjami się wykazujecie. Przykładowo, Gośka będzie świetnym łamaczem kłódek, a Janek odnajdywaczem kolejnych wskazówek. Każdy się w końcu  w jakiejś roli odnajdzie, nawet jeśli miałaby to być tylko maskotka grupy, wywołująca (u)śmiech u innych uczestników.
W zależności od pokoju(ó)w, możecie zostać zamknięci na min. 30 do nawet 80 min, aby - według ogólnej idei - rozwiązać wszystkie zagadki i wyjść z pokoju. W każdym większym mieście w Polsce znajduje się obecnie od kilkunastu do kilkudziesięciu Escape Room'ów. Według przeglądu zorganizowanego przez GS, w Szczecinie w 2016 funkcjonowało już 19 takich placówek, a liczba ta stale się powiększa.

Sama do tej pory znalazłam się w 8 takich pokojach. Moi ulubieńcy? Ano, znajdzie się kilka. Na pierwszym miejscu mój zdecydowany faworyt - Demon Asylum. Wspaniała atmosfera, alternatywne ścieżki wyjścia, a, co najważniejsze - prawdopodobnie jedyny w Szczecinie pokój bez kłódek (które mnie, notabene, często denerwują). Absolutny number one!

Nie mogłabym również nie wspomnieć o moim pierwszym escape roomie, od którego właściwie zaczęła się nasza - moja i moich towarzyszy zabawy -  escape'roomowa przygoda.


Wszakże to właśnie ja temu escape room'owi nadałam nazwę - Escapada. I to właśnie w ramach prezentu za wygraną mogłam po raz pierwszy wejść do środka i rozkminiać co dalej;  po raz pierwszy poczuć jak to jest tam być i próbować wydostać się z pomieszczenia . Dlatego, w tym momencie, chciałabym z całego serca powiedzieć- Andrzeju (z Arki Noego): Dziękuję, że wybrałeś mój pomysł. Dzięki Tobie wkręciłam się w coś naprawdę fajnego. Dzięki tej wygranej po raz pierwszy mogłam pójść ze znajomymi do escape roomu i zarazić ich czymś, co do tej pory sprawia nam ogromną frajdę. Dzięki temu wyborowi co najmniej raz na dwa miesiące pojawiamy się w kolejnym, ciekawym świecie, aby razem myśleć, działać, współpracować, a przede wszystkim - dobrze się bawić.
I każdemu, taki sposób na spędzanie wolnego czasu, zdecydowanie polecam.
---
korolowa

niedziela, 25 czerwca 2017

McImperium - are you loving it? - krótka historia McDonalds'

Ponad 68 milionów konsumentów każdego dnia, w niemal 40 000 lokali na całym świecie. Szczecin, Nowy Jork, Tokio, Cork, Sydney - nieważne, dokąd pojedziesz. Zawsze ją znajdziesz.

Restauracja McDonalds. Raj dla dzieciaków. Mekka dla wiecznie głodnych, niecierpliwych i oszczędzających każdy grosz na wódkę (nie tylko) studentów. Symbol konsumpcjonizmu, rozpusty i wolności. Tak, wolności. Wiecie, "w McDonalds spotkajmy się"; nie musimy nic gotować, po prostu chodźmy, najedzmy się i miejmy fun. Takie miłe, rodzinne wyjścia i spokojne, przyjacielskie spotkania.


Z jednej strony przeczy to ogólnej koncepcji - wszak McDonalds miało być speedy: że szybko, że bez czekania i że "na już". No i jest. Bo czas tutaj oszczędza się na kolejkach. A reszta? Każdy go wykorzystuje, jak chce. Jak najmilej. Szybko, tanio, w miłej atmosferze. Wow. I'm just lovin' it.

Wszystko ładnie, pięknie, sielankowo, normalnie żyć, nie umierać.
W głowie pojawia się jednak pewne "ale." Domyślacie się już, jakie?

Dajcie mi jednak, małym tytułem wstępu, wejść nieco w historię tej Mcropoli.
Wiecie, co się stało z prawdziwymi założycielami McDonalds, Richardem i Mauricem McDonald? Musieli ostatecznie zamknąć lokal. Swoją jedyną, oryginalną, pierwszą restaurację. Lokal, o którym tak długo marzyli. Ten ze złotymi łukami i z prostym oraz dość tłustym, acz nie tkniętym chemią, szybkim jedzeniem. A to wszystko za sprawą Ray'a Kroca - biznesmena, z którym w 1955 roku weszli w układ...na którym, niestety, nie wyszli dobrze. Cała koncepcja, pot i wysiłek poszły na marne. I nie chodziło już "tylko" o zastępowanie mleka chemią w popularnych shake'ach.
Kroc ostatecznie stał się prawnym założycielem sieci popularnego lokalu. Jego bezczelność nie znała wręcz granic - nie dość, że wymusił na braciach zmianę nazwy ich oryginalnej restauracji (!), to jeszcze  wybudował kolejny McDonald's...naprzeciw ich lokalu, który - w świetle prawa - McDonalds'em już nie był.


Interesująca historia, prawda? Jeszcze bardziej interesujące jest jednak to, jak olbrzymie ilości kalorii taki fast-food pochłania. Z pewnością nie jedyny to taki typ restauracji ani nie ostatni, niemniej, posłuży nam za przykład. Wyobraźcie sobie, że jeden taki zestaw - Cola, frytki i cheesburger  - zawiera... prawie 1500 kalorii. Ty-siąc-pięć-set-ka-lo-rii. A teraz pomyślcie, że są na świecie takie osobniki, które jadają w owym lokalu nie kilka razy w miesiącu, w tygodniu czy choćby na kilka dni, ale kilka razy dziennie. Takie 3-4-5 razy dziennie razy 1500 kalorii. Tłuste jak świnia frytki z niemniej tłustym mięsem. Tyle razy. Matko Boska.

A potem dziwią się, że w Ameryce rośnie stadko słoni i wieprzów. Nic dziwnego - wszakże ludzie idą na łatwiznę, no bo po co im gotować, skoro takie jedzenie jest szybsze i tańsze?
W Polsce, mimo wszystko, jest jednak inaczej. Tutaj fast-foody wcale nie są tańsze od ugotowanego na dwa dni schabowego z mizerią. Wyjście do restauracji na pizzę czy spaghetti póki co jest droższe od domowego jedzenia. I wiecie, co - to nas ratuje.

Dlatego - dziewczyny  - nie bójcie się pierogów czy schabowego! To jest lepsze niż dorywcze zapiekanki z osiedlowej budy. Lepsze niż pizza na mieście, choćby i zjedzona na pół. Dlaczego? Bo tak naprawdę, póki sam sobie nie przyrządzisz - nigdy do końca nie wiesz, co jesz.
Oczywiście nie mówię, aby zaraz rezygnować z fast-foodów - w końcu wszystko jest dla ludzi. Byleby to robić z głową. Po prostu - jedz świadomie. 

Nie wiadomo w sumie, jak dalej potoczyłyby się losy restauracji McDonalds, gdyby nie Kroc. Być może tytułowe McImperium w ogóle by nie istniało. Być może bracia mieliby, przez kilka(naście/dziesiat) lat knajpę, która dała by im średni zysk, ale przynajmniej działałaby wyłącznie na ich własnych zasadach? A może nic by z tego nie wyszło, splajtowaliby, po prześcignięciu przez konkurencję i znaleźli pod mostem?

Wytrwałość Kroca doprowadziła jednak do obecnego stanu rzeczy. Kilkadziesiąt tysięcy lokali na całym świecie. Miliony osób codziennie, niektórzy kilka razy dziennie. Miliony naszprycowanych chemią burgerów, które nie psują się nawet po 10 latach.


A Ty? Are you loving it?







 ---
korolowa




Za inspirację do tekstu posłużyły:

  - >Film McImperium (2016)
 - > Bic Mac Inside McDonald's Empire: https://www.youtube.com/watch?v=J4a4r-Iyf10

Zdjęcia :
 - http://www.hercampus.com/news/mcdonalds-giving-out-books-happy-meals-instead-toys
- https://film.wp.pl/mcimperium-czyli-krolestwo-chciwosci-recenzujemy-film-o-mcdonalds-recenzja-6087136879723649a
- http://krajeanglojezyczneaswiat.blogspot.com/2014/03/richard-maurice-mcdonald.html
- http://thestamp.umd.edu/food/mcdonalds


sobota, 17 czerwca 2017

Uwierz.

Nie. Nie rozumiesz. Dlaczego ona taka jest? Co jej takiego zrobiłaś? Przecież zawsze byłaś dla niej miła. Dlaczego nie może Cię, tak po prostu, polubić?
Fakt, myślisz sobie, przecież nie każdy musi skakać z radości na mój widok. I, tak właściwie, to wcale Ci na tym nie zależy. Bo jak ona ma Cię w dupie, to Ty ją też będziesz - proste.

A jednak. Jednak coś parzy w środku. Ta obojętność zawsze boli najbardziej. Zabiera rozum. Serce. Tracisz panowanie.
Oddech.

Pewnie, że mnie nie lubi. Nikt mnie nie lubi.

Nie no, oczywiście. Cały świat sprzysiągł się przeciwko Tobie. Czujesz złość, bo dobrze wiesz, że to nieprawda. Bo tak naprawdę dalej zależy Ci właśnie na TEJ osobie. TEJ, dla której  - jak Ci się przynajmniej  wydaje - jesteś nic nie znaczącym elementem wszechświata. Zwykłym gównem.


A potem układasz swoje puzzle, zbierasz powoli w kawałki i zaczynasz rozkminiać. Podważać swoją wartość. Analizować każdy gest, słowo. Każdego, pojawiającego się gdzieś obok Twojej planety, człowieka.

I zapominasz o jednym. O najważniejszym właściwie. Jesteś jedyny w swoim rodzaju. Nie ma drugiego takiego człowieka jak Ty. Jeżeli ktoś Cię kocha lub nie - to za to, jaki jesteś. Możesz zawsze próbować się zmienić  - na lepsze. Ale po co zmieniać się na siłę? Po co zmieniać siebie dla innych i udawać kogoś innego przez całe życie?

A  co, jeśli jednak się okaże, że, mimo wszystko, jest inaczej? Że ta osoba jednak Cię lubi? Że od początku lubiła, podchodząc jedynie - jak zresztą i Ty do niej - z rezerwą? I że większość ludzi wokół tak naprawdę patrzy na Ciebie z podziwem?

Phi, parskasz śmiechem. Za co mają mnie podziwiać? Za moją nieśmiałość? Brzydkie, wypadające włosy? Gruby tyłek? A może głupkowaty śmiech?

Chcesz znać prawdę? Nie, nie będę udawać wszechwiedzącego Boga. Chociaż zaleci niezłym truizmem, to uwaga, odpowiedź brzmi: za wszystko. Za całokształt. Uwielbiają cię za to, jaka jesteś. Za Twoje włosy. Za perlisty śmiech. Za nieśmiałość, ostrą ripostę i pomocną dłoń.

Pamiętaj, że ludzie wyczuwają fałsz. Dlatego nie próbuj się na siłę przypodobać tylko po to, aby zdobyć przyjaciół. Pozostań takim, jakim jesteś. Bądź dobrym człowiekiem. Pomagaj, nie bój się wyrażać swojego zdania, śmiej się nie zważając na to, czy kogoś drażni ton Twojego głosu. To jego problem, nie Twój.

Wiadomo, nie wszyscy zawsze będą nas lubić. Ale z czasem może się okazać, że to, że wydaje nam się, że ktoś za nami nie przepada, to tylko nasze wrażenie. Inni  - być może się do nas, z czasem, przekonają.

A pozostali?
Zostaw ich w spokoju.
Tak jak oni zostawili Ciebie.




---
korolowa

sobota, 10 czerwca 2017

Małe rzeczy.

Sobota, godzina 9:30. Powoli podnosisz do góry powieki. Za oknem widzisz coś, co nawet przypomina słońce. Jest dobrze, myślisz. Jest dobrze.

Rozglądasz się po pokoju. Na stoliku znowu pojawiły się dwa kubki. I to puste. Cóż, zaczynasz poganiać się w myślach, odstawię jeden i od razu napełnię drugi. Trzeba chwytać dzień, póki jest dość wcześnie.

Jest tak ciepło, zastanawiasz się, czy podczas porannego prysznica od razu nie umyć włosów. Ostatecznie spłukujesz się cała - z brudu, z obowiązków, z całego zaganianego tygodnia. Brudna woda spływa po ramionach, nogach, rękach; spływa głęboko, już jej nie ma. A na łbie szampon, nowa odżywka i równie nowy dzień.


Po prysznicu okazuje się, że nie masz już bułek. Na szczęście jest jogurt porzeczkowy, jakieś opakowanie Cornflakes'ów również się znajdzie. Tyle Ci wystarczy. Słodycz jogurtu idealnie zastępuje kawę, budząc do życia Ciebie i  Twoje kubki smakowe.

Dzisiaj robisz odpoczynek swojej twarzy. Nie będzie cieni, tuszu do rzęs ani nawet kredki do oczu. Co najwyżej jakaś lekka pomadka, coby całkiem ludzi nie straszyć. Ubranie, które da Ci swobodę ruchów. Buty, które nie będą uwierać, a idealnie dopasują się do Twojej stopy. I nastroju.

No dobra, trzeba wychodzić. Nareszcie masz czas na zamianę kawałka papieru, który dostałaś w prezencie już jakiś czas temu, na porządny masaż. Całe 40 minut dla spragnionych dotyku i ukojenia pleców. Na pewno będą Ci za to wdzięczne.

Po rozmasowanej tudzież zrelaksowanej tylnej części ciała, wpadasz do sklepu na małe zakupy. Kupujesz brakujące pieczywo, przy okazji nabywając również rybę, która właściwie tanim produktem nie jest, ale dziś masz to w nosie. Masz ochotę na rybę, to ją kupujesz. Proste.

W domu rozwieszasz wstawione jeszcze przed wyjściem pranie i od razu kłądziesz na patelnię tego pstrąga, którego niemal od razu zjadasz. Przy okazji włączasz telewizor, "tylko na chwilę", aby sprawdzić, gdzie znowu doszło do zamachu i czy nie ma  czasem nowych teorii spiskowych odnośnie Smoleńska. Tymczasem, ku swojemu zaskoczeniu, całkiem przypadkiem wpadasz na swój ulubiony film z dzieciństwa. Wzruszasz się więc i śmiejesz na przemian przez ponad półtorej godziny. Pałaszujesz to, co uwielbiasz, oglądając to, co kochasz. Chyba nie może być lepiej.

Wyglądasz przez okno i spoglądasz na zegarek - chyba jeszcze nie jest za późno, aby pójść na spacer? Przy okazji zrobisz coś pożytecznego.


Na zewnątrz okazuje się, że jest jeszcze cieplej niż Ci się wydawało. Po drodze kupujesz sobie loda, tego karmelowego. Zawsze je uwielbiałaś. Czy nie zasłużyłaś na niego?

A na to piwo, które wypiłaś po przyjściu? Na uśmiech Pana ze sklepu? Na miły dialog z masażystą  i na to spojrzenie małej dziewczynki, które spowodowało, że pomyślałaś o swojej rodzinie - czy na to wszystko również zasłużyłaś?

A może, może właśnie tak miało być.
Takie małe, miłe, codzienne cuda.

Dlatego bierz je, jak lecą.
Powoduj je.
Zbieraj.
Kupuj sobie książki, wino, ciastka czy co tam jeszcze chcesz.
Pomóż starszej pani pozbierać wywalone na chodnik zakupy.
Wywołuj uśmiech na swojej twarzy.
Wywołuj uśmiech na twarzy innych.
Otaczaj się tym, co miłe i przyjemne.
Chwytaj każdy dzień i czyń go jak najlepszym.
Bądź spontaniczny.
Uśmiechaj się.
Przytulaj się.
Śpiewaj w głos, aż sąsiedzi zaczną pukać w ścianę.
Graj na gitarze, rysuj, wychodź na spacer, gotuj, pamiętaj o innych.
Dbaj.
Szanuj.
Przyjaźń się.
Kochaj.

Każdego dnia, ciesz się z małych rzeczy.


---
korolowa

poniedziałek, 29 maja 2017

Rodzinny czas

Maj to nie tylko miesiąc, w którym to wiosna zaczyna się już powoli upodabniać do tej letniej pory, ale również i okres komunii. Dzieci w białych ubrankach, rodzinnych celebracji i tak dalej. W teorii duchowe doświadczenie, w praktyce... cóż, powiedzmy sobie szczerze - dzieci z niecierpliwością czekają na te namacalne, zmaterializowane marzenia, czyli prezenty. Pieniądze, komputery, tablety, aparaty... Nie oszukujmy się, mało któremu dziecku naprawdę zależy na tym mniej niż na kościelnej ceremonii. Co nie znaczy, że tylko tym żyją. I że wszystko ma się odbywać tylko i wyłącznie wokół pieniędzy i wielkiego obżarstwa.



Czasami żałuję, że tak rzadko bywam u mojego chrzestnego. Tym bardziej po minionym weekendzie. Niby przyjechaliśmy tylko na komunię jego córeczki, a byliśmy tam dobrze ponad dwadzieścia cztery godziny. Choć ostatnimi czasy już nie jestem tak zestresowana jak wcześniej, to i tak zrobiłam sobie wspaniały reset. W końcu tylko my, słońce i rodzina. No i piękne jezioro. I ryby - smażone, wędzone. I kiełbaski z ogniska. Pięknie zrobione drinki. I granie w piłkę z Anią. I zdjęcia. I Pink Floyd włączone na fulla. Boże, powiedzcie mi: czy może być piękniej?





A po tym wszystkim, jedna z najważniejszych w życiu naszej Ani ceremonia - komunia. Biedna, taka zmęczona była, a taka skupiona przez całą mszę. Nie dość, że śliczna, to dobra i mądra z niej dziewczynka. Wyciszona, a jednocześnie ciekawa świata i pełna życia. Chciałabym mieć kiedyś takie dziecko.


To był zdecydowanie pięknie spełniony czas. Trzeba przyznać, że pogoda też nam dopisała i przyczyniła się do tak fantastycznej, ciepłej atmosfery.

Do tego - muszę koniecznie nadmienić  - jedzenie było przepyszne. Chrzestny wraz z żoną stanęli na wysokości zadania i również dla Andrzeja przygotowali osobne dania - a to krem z brokułów, a tu warzywa grillowane z serem. Porcje solidne, a do tego naprawdę smaczne. Wszystkiego w bród, co więcej - dostaliśmy nawet solidną wyprawkę, głównie w postaci ryb. Także, jakby ktoś miał ochotę - zapraszam, zapraszam (sama nie przejem!).

Ale tym, z czego się najbardziej ucieszyłam, było zobaczenie się z rodziną, To wspominanie przy wieczornym piwie nad jeziorem mojej komunii (pamiętam, jak od nich właśnie dostałam pierwszy i jedyny w moim życiu rower!).  Przywoływanie wspomnień z przeszłości i rozmowy  o naszych planach. O tym, co będzie za rok i za dwa miesiące. O jutrze - dziś.


I, gdy tak obserwowałam bawiącą się przed nami piłką Anię, miałam cichą nadzieję, że - kto wie, być może też za dwadzieścia lat -  i z nią będziemy mogli kiedyś to wszystko wspominać.


---
korolowa

sobota, 13 maja 2017

Jak zebrać się do kupy.

Był okres, że prawie wszystko było nie tak. Zdrowie, praca, relacje z niektórymi osobami  - niemal wszystko pisało się wtedy w czarnych barwach. Jednak, jak to mówią, po nocy przychodzi dzień, a po burzy słońce i tak dalej. I - tak właśnie czuję -  moje ostatnio znowu wyszło nad horyzont.

Dawno nie czułam się tak szczęśliwa. Taka wolna. Pełna swobody i chęci działania. 

A czasami do szczęścia wystarczy tak niewiele.


Choć, przyznać trzeba, ten miniony 2016 rok to było naprawdę jedno wielkie pasmo nieszczęść i zwyczajnego pecha, to były też sprawy, na którę mogliśmy mieć wpływ, ale jakoś tego nie ruszaliśmy. Bo nie pomyśleliśmy, bo nie widzieliśmy rozwiązań, bo się nie chciało. Powodów znalazłoby się więcej niż wszołów na kocie Kaczyńskiego.

Tymczasem, wystarczyło jedno. Naprawdę. Jedna, jedyna rzecz, którą można odnieść do każdego aspektu naszego życia, aby je zmienić na lepsze. Pewnie zachodzicie w głowę: co to takiego? Co ona znowu wymyśliła? Przecież to niemożliwe, znaleźć jeden sposób na wszystkie rozterki!

A no, bo takiego nie ma - inaczej świat byłby idealny, a taki nigdy nie będzie. Można jednak sprawić, że przynajmniej sami z sobą, z własnym sumieniem, będziemy się czuli dobrze. 

A do tego wystarczy jedno. Wystarczy...trzymanie się własnych zasad. 
Serio. So easy.

Chcesz pracować w szkole - ok, zrób kurs pedagogiczny, szukaj, pytaj - a gdy już dostaniesz pracę, po prostu nie narzekaj, że rodzice tacy liberalni, a dzieci takie rozwydrzone.

Chcesz kompletnie zmienić znajomych? Droga wolna! Poznawaj innych ludzi - wychodź do klubu, poproś koleżankę, aby zabrała cię ze sobą na domówkę albo zarejestruj się na portalach społecznościowych. Tylko, kiedy już spalisz te wiekowe mosty, nie marudź, że ci starsi kumple chyba jednak byli fajniejsi. 

Nudzi ci się w mieście, w którym żyjesz i wiesz, że w sumie mógłbyś to zmienić, ale zwyczajnie ci się nie chce? No to masz dwa wyjścia: dalej siedzieć i narzekać jaka to zapchaj dziura, albo ruszyć tyłek i wyjechać tam, gdzie woła serce lub pieniądz. Tylko nie płacz później, że na co ci to było, że trzeba było zostać na garnuszku u mamusi. To była Twoja decyzja. Choć ją chyba najprościej można by było doprowadzić ponownie do punktu wyjścia.

O co mi chodzi? A no o to, że tak naprawdę każdego dnia podejmujemy jakieś decyzje, które mają mniejszy lub większy wpływ na nasze życie. A podejmujemy je, bazując na własnych priorytetach. Owe, oczywiście, można zmienić. Czasami nawet warto pewne sprawy przewartościować, choćby dla własnego dobra. Ale warto też być konsekwentnym. Nie chodzić na skróty.
Jeżeli w coś wchodzić, to już na poważnie i z kopa. A przede wszystkim - nie jęczeć, że mamy B, skoro świadomie zrezygnowaliśmy z A. Brać pod uwagę plusy i minusy każdego działania. 





I zwyczajnie liczyć się z wszelkimi konsekwencjami swoich poczynań. 
A, już tak z milszych rzeczy - warto również robić sobie małe przyjemności. Jakieś ponad pół roku temu zauważyłam, jak bardzo tęskniłam za czytaniem książek i jak wiele dają mi one radości i odprężenia. Jak fajnie jest pójść na basen albo długi spacer. Jak to dobrze posprzątać sobie w domu i udekorować go w taki sposób, aby się w nim czuć jak najlepiej.

Zarówno duże zmiany jak i małe, codzienne drobnostki wpływają na nasz nastrój. Dobrze jest tak zebrać się nareszcie do kupy i zacząć pielęgnować to szczęście, które czujemy w sobie, kiedy nareszcie zaczyna ono w nas rozkwitać.


---
korolowa

środa, 3 maja 2017

Aramia z "Kuchennych Rewolucji" - hit czy kit?

Pogoda w tym roku zepsuła zapewne plany wielu działkowiczów, pragnących, wedle majówkowej tradycji, spędzić te pierwsze dni maja przy grillowanej kiełbasce i kilku ciekłych procentach. Choć wieść się rozniosła, iż znaleźli się i tacy śmiałkowie, że nie straszne im było plus dziewięć z darmowym prysznicem, to większość jednak tym razem pochowała się w domach, tudzież  - jak np. my - postanowiła ucztować w nieco mniej tradycyjny sposób.


O szczecińskiej "Aramii" usłyszeliśmy już, przy okazji polecenia jej przez część naszej rodziny, kilka miesięcy temu. Syryjska restauracja przeszła bowiem kuchenną rewolucję znanej restauratorki, Magdy Gessler.

Na stronie "Kuchennych Rewolucji" możemy poznać nie tylko historię założenia restauracji, ale i życia rodziny Samira, założyciela "Aramii":

"Samir Zeair w 1978 r. przyjechał z Syrii do Polski na studia medyczne. Zaraz po ich ukończeniu zdał sobie sprawę, że kraj nad Wisłą jest jego miejscem na ziemi, i chociaż w latach 80-tych nie rozpieszczał paletą barw, Samir zdecydował osiedlić się w nim na stałe. Dziś jest on uznanym chirurgiem naczyniowym i transplantologiem specjalizującym się w przeszczepach wątroby. Niedawno przyznano mu nawet tytuł lekarza roku. Jednak największe uznanie przynosi mu wysokie, prawie 100% powodzenie wykonywanych przez niego przeszczepów.
Pochłonięty swoją pracą i odnoszący sukcesy doktor zapewne nigdy nie zostałby właścicielem restauracji, gdyby nie wojna w Syrii, która miała decydujący wpływ na przyjazd do Polski jego żony, Nady. Kobieta nie miała zamiaru być panią domu na pełen etat i „czekać na męża” - szukała pomysłu na własną pracę. Dwa lata temu do kraju sprowadził się także brat Samira – zawodowy kucharz. Wtedy też cała trójka wspólnie zdecydowała otworzyć rodzinną restaurację z tradycyjną kuchnią syryjską. W ten sposób w sąsiedztwie jednego ze szczecińskich osiedli, w niepozornym budynku, powstała „Aramia” [więcej tutaj]."
Faktycznie, budynek jest, delikatnie rzecz ujmując, bardzo niepozorny -  właściwie to największym problemem jest odnalezienie go. Ulicy Romera 12 szukaliśmy chyba z dobre pół godziny, przy włączonej nawigacji i aktywnych mapach Google oraz dwóch zapytanych przechodniach. Naprawdę, ciężko o trudniej dostępne miejsce niż to, w którym obecnie znajduje się ta syryjska knajpa.
Kiedy już jednak udało nam się odnaleźć poszukiwany lokal, zostaliśmy dość pozytywnie zaskoczeni. Piękne, jasne wnętrze z ciekawymi ścianami. Wnętrze niezbyt obszerne, jednak - właśnie przez tak olbrzymie wyeksploatowanie bieli - wydaje się być dużo bardziej przestronne. Gdzieniegdzie delikatne ozdoby lub figurki, które - choć imho niewiele miały wspólnego z kuchnią orientalną - nadawały temu miejscu wiele uroku.


Jeśli chodzi o jedzenie, to pierwsza przystawka została podana całkiem szybko - w około 10 minut od złożenia zamówienia. Były to faszerowane liście winogron - 6 sztuk za 12 zł. W składzie farszu znajdowały się: ryż, czerwona papryka, pomidor, natka pietruszki oraz syrop z granatu i soku z cytryny,  a wszystko to skropione oliwą. Bardzo ciekawy, kompleksowy i zupełnie nowy smak. Zdecydowanie warte swojej ceny.


Druga przystawka - falafel. Sama już nie kosztowałam - było to bowiem danie A. i B. - natomiast, według tego, co twierdzi Andrzej  - nie warto. Mała porcja, gumowaty chleb, jedynie kulki były smaczne. Ponoć dużo lepsze można dostać w pierwszej lepszej budzie w Nowym Jorku. Cena:17 zł. Choć to nie wysoko, mimo wszystko - odradzamy.

Po ponad pół godzinie przyszedł czas na danie główne - razem z tatą, jako mięsożercy zamówiliśmy sobie tzw. talerz królewski dla dwóch osób. Na półmisku znajdowały się zatem cztery rodzaje mięsa: shish kebab, shish tauk, kawta w sosie pomidorowym (konia z rzędu temu, kto mi wyjaśni, co to właściwie jest? EDIT: dowiedziałam się więcej i to powinna być kofta, czyli pulpeciki indyjskie) oraz szaszłyk z grillowanych kawałków baraniny. Do tego sałatka i do wyboru frytki, ryż lub kasza burghul. I właśnie opcję z kaszą oraz frytkami - tak pół na pół - wybraliśmy.


Wiem, że to może zabrzmieć dziwnie, ale  - nigdy nie jadłam lepszej kaszy! Mięciutka, nie rozpadająca się, pięknie podana, po prostu przepyszna. Nie sądziłam, że można się czymś tak niby niepozornym zachwycać- a jednak. Po prostu kasza idealna. Istne niebo w gębie.
Mięsa również były smaczne, jednak niektóre były chłodne już z chwilą podania, co oczywiście wpłynęło na moją ogólną ocenę dania. Bardzo dobrze przyrządzona została sałatka, frytki natomiast prawie w ogóle nie były słone - dobrze, że otrzymaliśmy sos czosnkowy - dzięki niemu otrzymywały w naszych ustach jakiegoś smaku. Tak czy inaczej - cała porcja naprawdę solidna, 2 głodne osoby na pewno się tym mocno najedzą, a i jeszcze dla trzeciej coś zostanie. Mimo wszystko uważam, że cenę mogliby chociaż o te kilka złotych obniżyć  - obecnie taki talerz kosztuje 80 zł.
Muszę jednak nadmienić- a powinnam to zrobić już na początku relacji - iż, już po usadzeniu się przy stole, kelnerka podała nam coś na ugaszenie pierwszego pragnienia - herbatę z dodatkiem cynamonu. Mi ta przyprawa akurat smakuje, więc, jako że było to wliczone w koszta restauracji - zdecydowanie na plus.
Reasumując zatem zebrane wizualno-smakowe wrażenia: czy to miejsce nas zadowoliło? Powiem szczerze, że generalnie -  spodziewaliśmy się czegoś więcej. Czy wróciłabym tam ponownie? Myślę, że tak. Następnym razem spróbowałabym jednak czegoś z poleceń pani Gessler, czyli np. zupy z soczewicy bądź halawer aljebneh, czyli deser z kaszy manny i sera mozarella polane syropem różanym.
Nie sposób również nie wspomnieć o świetnej obsłudze - kelnerka była równie przemiła jak i dobrze poinformowana - znała skład potraw, o które pytaliśmy i z uśmiechem odpowiadała na każde dodatkowe pytanie.
Biorąc zatem to wszystko pod uwagę - czy restauracja "Aramia" to hit czy jednak kit? Uważam, że ani jedno, ani drugie - oferuje bowiem wiele ciekawych potraw,choć niektóre należałoby jeszcze trochę dopracować. Gdybym miała wystawić ocenę w skali od 1 do 10, za całokształt dałabym niepełną 7-kę.
I - jak już nadmieniłam - wróciłabym po więcej.


---
korolowa


piątek, 21 kwietnia 2017

"Dlaczego mężczyźni nie słuchają, a kobiety nie potrafią czytać map? "- czyli dlaczego powinieneś przeczytać tę książkę.

Dlaczego mężczyźni nie mogą znaleźć tej cholernej kanapki w lodówce, a kobiety często nie wiedzą, gdzie w tej chwili znajduje się północ? Czy faceci naprawdę częściej myślą o seksie i jakie ma on dla nich faktycznie znaczenie? Czy kobieta pójdzie do łóżka z mężczyzną, do którego nic nie czuje?

Na te i wiele innych pytań znajdziecie odpowiedzi w jednej, świetnie napisanej przez australijskie małżeństwo książce "Dlaczego mężczyźni nie słuchają, a kobiety nie umieją czytać map."


Autorami tego znakomitego a'la poradnika są Allan i Barbara Pease, eksperci w dziedzinie stosunków międzyludzkich.  W niewiele ponad 300 stronach zawarli całą kwintesencję różnic pomiędzy kobiecym a męskim zachowaniem, myśleniem; właściwie - po prostu wszystkim. Wszakże kobiety to takie opiekuńcze, sprawujące pieczę nad domostwem, delikatne istoty; mężczyźni zaś to wojownicy i myśliwi; to oni są głównymi dostarczycielami pożywienia już od wielu tysięcy lat.
W czasie, gdy oni wyruszali na polowanie i szukanie zwierzyny, kobiety zostawały w jaskini, zajmując się w tym czasie dziećmi, przyrządzając jedzenie, urządzając dla nich posłanie. Tak, drogie panie - multitasking już wtedy był zdecydowaną domeną kobiet i najczęściej z tego powodu to właśnie kobiety są zatrudniane na stanowiska wymagające koncentracji na wielu sprawach jednocześnie (np. sekretarki/recepcjonistki/osoby obsługujące call center) o wiele częściej niż mężczyźni.

I właśnie tego między innymi dowiedziecie się z tej lektury -  czyli jak biologia oraz pierwsze (jaskiniowe) podziały obowiązków wpłynęły na obecne funkcjonowanie samców i samic z gatunku homo sapiens. Dodatkowo będziecie mogli zrobić sobie test na wysokość testosteronu - najprościej mówiąc, dowiecie się, czy macie bardziej damski czy męski mózg, a może - jak na przykład ja - okaże się, że znajdujecie się pośrodku?


Przyznaję, że pierwsze strony nie zaciekawiły mnie aż tak bardzo. Myślałam nawet, "rany, jakie to wszystko oczywiste/ niezbyt to odkrywcze, po co to czytać?" Im bardziej się jednak zagłębiałam, tym mocniej mnie to wszystko ciekawiło, a i pewne sprawy okazały się być jednak nie tak do końca oczywiste.

Ta książka jest dla mnie absolutnym odkryciem roku. Napisany z humorem, fenomenalny mini - poradnik, a właściwie objaśniacz damsko-męskich zachowań to świetna pozycja dla absolutnie każdego, kto jest w związku, bądź kiedyś chciałby znaleźć się w udanej, opartej na wzajemnym zaufaniu i zrozumieniu, relacji.

Jeżeli  zatem mieszkasz z nim/nią od wielu lat, a dalej nie możesz pojąć, dlaczego robi coś w taki, a nie inny sposób - nie wahaj się! Książka ta jest bowiem na wyciągnięcie ręki i nie nadwyręża zbytnio domowego budżetu. Ceny wahają się od 27 do 35 zł, ząś egzemplarze dostępne są m.in. na Gandalf.com.pl (tu najtaniej), Empik.com, Znak.com.pl, czy Matras.pl.

A może i Ty spotkasz jakąś dobrą duszę, która ma u siebie taką pozycję w posiadaniu i chętnie Ci ją użyczy? Ja swojej z tego miejsca bardzo za to dziękuję, bo jest to obecnie zdecydowanie jeden z moich faworytów; bowiem  w  humorystyczny i  przystępny sposób książka ta wpłynęła na mój światopogląd, otwierając oczy na to, co wcześniej nie było zbyt dostrzegalne i klarowne - w przeciwieństwie do teraz.



---
korolowa