Wiecie, nigdy wcześniej na tak długo nie opuszczałam swojego miasta, a już tym bardziej kraju ( o kontynencie nawet nie wspominając). Najdłużej w domu nie bywałam chyba jeszcze za dzieciaka, gdy po prostu na 2-3 tygodnie wyjeżdżałam do i tak nieopodal położonego miasteczka, do moich babć, na wakacje. Piękne były to czasy i zawsze cieszyłam się na te wyjazdy, ale, jakby nie patrzeć, zawsze była tam ze mną cała moja najbliższa rodzina. Teraz, na obczyźnie, jest nas trójka: narzeczony, jego mama i ja. Aż tyle...i tylko tyle. Od ponad miesiąca. I jeszcze miesiąc dłużej.
Przykładowo, kiedy idziesz ulicą, w Polsce dziesięć na piętnaście mijających Cię dziewczyn, choćby i nie chciało - spojrzy na Ciebie z ukosa. Tutaj jest wręcz odwrotnie - ludzie niemal udają, że nie patrzą, nie wwiercają w Ciebie swojego wzroku, nawet jeśli mógłbyś z powodzeniem zostać wybrany Miss lub Mr Universe of Kitch&Tandeta. Jeszcze nie spotkałam się z tym, aby ktokolwiek był tu naprawdę negatywnie nastawiony i wręcz zabijał spojrzeniem. Jeśli już, to szybciej poklepali by Cię po ramieniu i powiedzieli, że jesteś supercool i powinieneś keep the positive energy. I być z nimi friends. Zresztą - już jesteś ich friendem. Nawet ich nie znając.
Zakupy z kolei to sprawa, którą zdecydowanie przyjemniej robi się w Stanach, gdziekolwiek się nie pójdzie. Powody ku temu są właściwie trzy. Primo, kiedy wychodzisz do sklepu, możesz całkowicie zapomnieć o zabieraniu jakichkolwiek reklamówek czy innych siat. Tutaj dostajesz je za każdym razem, bez proszenia się o nie i - co jest w tym wszystkim najfajniejsze - podczas gdy Ty możesz się jeszcze ewentualnie porozglądać za jakimiś dodatkowymi gumami do żucia, ekspedient/ka sam/a spakuje Ci to wszystko do toreb! Jeśli chcesz przyspieszyć proces pakowania, oczywiście możesz pomóc kasjerom, ale absolutnie nie musisz. To jest ich robota, Ty możesz sobie stać i podziwiać np. podłogę. A oni Ci to pakują. A Ty czekasz. No cudownie.
Do tego, tutaj nie ma czegoś takiego jak wpychanie się do kolejki. No po prostu nie ma. Kiedyś stałam z wózkiem caaałyyym pełnym zakupów, za mną zaś Chińczyk z małą butelką wody w ręku. Przede mną kilka osób, a ten stoi i nic. Aż mi się go szkoda zrobiło i mówię mu, aby stanął przede mną. Nawet nie wiecie jak mi dziękował. Można? Można. Uczcie się, Polacy.
(źródło:www.usatoday.com)
Szkoda, że tak dobrze nie mogę się już wypowiedzieć o tutejszych szpitalach ( a niestety już coś powiedzieć mogę). Kilkugodzinne oczekiwanie w bólu, bez leków i bez zainteresowania ze strony personelu, to tutaj norma. A nie wszyscy mają ubezpieczenie i czasami płaci się ciężkie pieniądze po to, aby po ośmiu godzinach na poczekalni, ktoś mógł łaskawie na Ciebie spojrzeć, dać - w zależności od dolegliwości - plaster/zastrzyk/bandaż etc - i powiedzieć - proszę przyjść za tydzień. Dwieście dolarów. Thank you i spadaj już, bo zajmujesz łóżko.
Z innej beczki: co jest dość śmieszne, czasami nawet dorośli muszą tutaj, podczas zakupu alkoholu, okazywać dowód pełnoletności (chodzi mi o nie takich dorosłych w wieku 20-30, ale nawet 50-60 lat!).
Raz mojej przyszłej teściowej nie chcieli sprzedać jednego piwa, bo nie miała akurat przy sobie dowodu (!). Swoją drogą, wiąże się z tym jeszcze jedna, zabawna historia.
Któregoś razu postanowiłam kupić sobie wino w jednym ze sklepów naprzeciwko, w którym pracują sami skośnoocy. Pierwszy raz szłam wtedy po alkohol sama, dlatego wzięłam - nauczona doświadczeniem - dowód ze sobą.
Wchodzę zatem, automatycznie biorę Porto (jedyne wino jakie tu kupuję, ale o jedzeniu i piciu będzie innym razem) i idę do kasy. Oczywiście proszą o dowód, więc zadowolona wyjmuję, śmiejąc się w duchu (haha, myśleliście, że nie jestem pełnoletnia, cwaniaki!), na co oni, że tego nie respektują i czy mam jakiś międzynarodowy dokument. To im odpowiadam, że mam paszport, ale nie przy sobie ( kto to widział, z tak ważnym dokumentem po sklepach latać!). Na to babeczka od razu zabiera mi wino i oddaje pieniądze. A we mnie się zagotowało. Mówię, żeby zobaczyli na dowodzie moją datę urodzenia, że już dawno jestem pełnoletnia - no ni cholery, ma być passport, bez niego mi nie sprzedadzą. Ja na to, że to jest śmieszne i nie ruszę się stąd dopóty, dopóki tego wina nie dostanę. Kasjerka na to zawołała kogoś po ichniejszemu, naraz zaczęła się naradzać, po czym odwraca się do mnie i mówi, że przykro jej, ale nie może mi tego wina sprzedać. To ja stoję. Stoję i...po kilku minutach zrozumiałam, że nici z mego planu. Byłam obładowana zakupami i nie bardzo chciało mi się wracać, ale po tym wszystkim tak bardzo pragnęłam im udowodnić, że jestem uprawniona do kupowania napojów wysokoprocentowych, że w końcu zakomunikowałam, iż zaraz wrócę z paszportem, co też i uczyniłam. Gdy któregoś dnia znów poszłam po wino, nie pytali mnie już o nic. Chyba mnie zapamiętali. Forever. And ever. Czy jakoś tak.
Na koniec dorzucę jeszcze zachowanie ludzi w clubach/pubach. Na początku należy zaznaczyć, iż zasadniczą różnicą pomiędzy społecznością w Polsce a w Ameryce jeśli chodzi o używki jest to, że:
1) w Polsce przede wszystkim się pije, rzadziej pali (nie papierosy, co innego);
2) w Ameryce - zupełnie na odwrót..
Dlatego ludzie tutaj są mniej butni, a bardziej wyluzowani i nie wchodzą sobie w paradę. Byłam na razie co prawda w zaledwie kilku tego typu miejscach, ale póki co nikt:
a) nie spił się na umór
b) nie bił się ani nawet nie szarpał
c) podczas karaoke - nikt nie próbował wciskać się na siłę do wspólnego śpiewania.
Ludzie bawią się w swoich własnych grupach, czasami zagadują, ale nic na siłę. Bo, tak naprawdę, nobody cares. Nikogo tutaj nie obchodzi, jak się ubierasz, jakiej jesteś rasy, ani czy potrzebujesz prawdziwej pomocy, bo życie ci się wali. Bo, tak naprawdę - po prostu mało kto ich tak naprawdę obchodzi.
Gdy tak wspominam te niektóre zdarzenia (wielu zapewne już nie pamiętam), myślę sobie, jak różne pod względem mentalności są te kraje. Okazało się, że Ameryka wcale nie jest krainą mlekiem i miodem płynąca. Że, mimo wielu zalet, ma - jak i Polska i - zapewne - każdy inny kraj, swoje minusy. Że mogę nawet trochę zatęsknić za naszą zaściankowością (tam przynajmniej nie jest mi głupio gdy wchodzę do supermarketu na naszym osiedlu. Bo gdy idę tu do sklepu, to zaczepi/uśmiechnie się do mnie/zagada co najmniej kilka osób, to znaczy właściwie facetów - bo jestem biała i młoda, a na Brooklynie to tak jakby w moim Stargardzie zobaczyć murzyna, a to po jakimś czasie naprawdę staje się męczące i mam ochotę uciekać).
Bo inaczej nie znaczy gorzej. Po prostu - jestem typową Polką, a żyjąc w takim odmiennym kulturowo miejscu, zapomina się o wszystkim, co złe i po prostu tęskni za tym, co jest Ci bliskie - za ojczyzną, za domem, a przede wszystkim za ludźmi, których w żaden sposób nie da się zastąpić.
---korolowa---
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz