Lało wtedy jak z cebra.
Tak, jakby pogoda płakała nad moim wyborem.
Tak samo było w dzień, kiedy opuszczałam mury szkoły. Za każdym razem modliłam się, aby tylko nie padało, ponieważ musiałam chodzić nieco piaszczystą drogą po wsi, a więc bez nadziei na jakikolwiek dojazd ze stacji do miejsca pracy.
Przez trzy miesiące beznadziejnego dojazdu i fantastycznej atmosfery (mimo wstawania o 4:50, byleby zdążyć na pociąg), deszcz złapał mnie tylko raz. W dzień pożegnania.
Wspomnienia z pracy w szkole publicznej mam naprawdę bardzo dobre, co nie oznacza, że jakoś mocno za tym tęsknię. To była akurat fajna, wiejska, maleńka szkoła, z klasami liczącymi niekiedy nawet po kilku uczniów. Taki klimat mi odpowiada. Dobrze się tam czułam.
I trochę na przekór sobie, rzuciłam to na rzecz czegoś zupełnie innego. Czegoś kompletnie do mnie nie pasującego.
Postanowiłam żyć według zasady Fake it till you make it. Myślałam: dasz radę, choć tak naprawdę od początku czułam, że to mi totalnie nie pasuje, że to nie to. Koniec końców, wyszło jak wyszło: nadszedł czas pożegnania z firmą.
Osiem miesięcy nie poszło jednak na marne. Zdobyłam wiele cennego doświadczenia. Przyda mi się nie tylko w przyszłej pracy, ale i ogólnie, w życiu.
Nikt (może poza A.) nie wie, ilu nocy nie przespałam. Ile razy nie chciałam wstawać z łóżka. Iść do lekarza i prosić o L4, byleby nie iść do pracy. Tak, właśnie tak bardzo jej nie cierpiałam. A jednak wytrzymałam tam całe osiem miesięcy.
Wczoraj był ostatni dzień. Z jednej strony było trochę nostalgicznie - szkoda mi było zostawić osoby, z którymi tak długo przebywałam i które (przynajmniej większość z nich) autentycznie bardzo polubiłam. Które pomagały w momentach kryzysowych. Bo były takie normalne. Takie...ludzkie.
Z drugiej zaś strony czułam ogromną ulgę. Że to wszystko jest już za mną. Że będę mogła na spokojnie, bez stresu szukać czegoś nowego. Że otwiera się przede mną nowy rozdział. Rozdział, w który wejdę już bardziej odpowiedzialnie, z większą wagą na to, co mnie pasjonuje, w czym chciałabym się rozwijać, a przynajmniej - co nie działałoby na mnie destruktywnie.
Wczoraj zamknęłam zatem kolejne drzwi.
Wyszłam z budynku.
Otworzyłam szeroko oczy.
Przede mną rozpościerał się piękny widok:
błękitne, bezchmurne niebo.
I pełne, zwiastujące dobre zmiany, słońce.
---
korolowa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz