I choć podskórnie czuje jak krew przepływa w jej żyłach sto razy szybciej niż zazwyczaj, a oczy nieumiejętnie skrywają targające nią, niespokojne emocje, to wie - doskonale wie - że nie ma ku temu obecnie żadnych powodów.
Raz na jakiś czas zdarza się jednak taka mała kropelka, powodująca u niej lawinę uciekających spod jej kontroli, niepohamowanych lęków.
Lęków przed tym, co jest. Co się obecnie układa, niczym cegiełka na budowie.
Tym, co będzie.
I co mogłoby być.
Spychologia natrętnych myśli nie jest jednak najlepszą metodą na przechodzenie życia.
Czasami lepiej wyrzucić coś od razu.
Przegadać. Przelać na papier. Nieważne, jak.
Byle szybko. Byle pomogło.
Bo potem dochodzi do zupełnie niepotrzebnego wybuchu.
Takiego właściwie nie wiadomo skąd.
Może jednak największym źródłem kulminacji wszystkiego był lęk.
Bo przecież, jak to w życiu, po każdym wzlocie MUSI nastąpić jakiś upadek.
Bo kiedy zaczyna cieszyć się z tego, co ma, nagle los odmienia swój kierunek, zabierając ją w zupełnie inną stronę.
A ona przecież chce tylko zacząć wierzyć... tak trochę bardziej niż mniej.
Że wszystko w końcu idzie w dobrą stronę.
Że życie znów nie pozmienia jej planów.
I słońce nie zgaśnie, gdy będzie już sięgać po nie ręką.
Że wreszcie będzie mogła bez obaw uwierzyć w swoje szczęście...
...ku któremu ostatnio konsekwentnie zmierza.
---
korolowa
Regularnie praktykuję przelewanie bolączek na papier i to faktycznie pomaga :)
OdpowiedzUsuń