O ile ten mój pierwszy raz będę wspominać z ogromnym sentymentem jako megapozytywnie spędzony czas, tak zastanawiam się, który z nich podobał mi się jednak bardziej.
Tyle rzeczy, ile się bowiem wydarzyło w te ostatnie kilka dni, ciężko jest bowiem zliczyć.
Bo czasami trzeba z siebie coś wypruć, coś wywlec na wierzch.
Chodzić przez trzy godziny w ulewie, ochraniając się jedynie parasolem rozmowy i ciepłym słowem.
Robić głupoty, których nie będziesz żałować, wiedząc przy tym, że nie wszystko ujdzie Ci płazem.
Być gotowym ponieść konsekwencje swoich czynów, aby potem przyznać się do błędu.
A potem przepraszać i czuć się jeszcze gorzej i lepiej jednocześnie, bo zostanie Ci to wybaczone, a Tobie będzie głupio, że mogłaś komuś tak sprzyjającemu Tobie zrobić coś, na co absolutnie nie zasługiwał.
A potem przepraszać i czuć się jeszcze gorzej i lepiej jednocześnie, bo zostanie Ci to wybaczone, a Tobie będzie głupio, że mogłaś komuś tak sprzyjającemu Tobie zrobić coś, na co absolutnie nie zasługiwał.
Bo czasem trzeba zabłądzić, aby móc się odnaleźć.
W dobrym miejscu.
W wyjątkowym towarzystwie.
Gdzie muzyka gra na maksa, piach leci do oczu z każdej strony, a niebo nie pozwala zapomnieć o używaniu kremu przeciwsłonecznego i Panthenolu.
Gdzie nad głowami ludzi miast ubrań, na wysoko umocowanych sznurach wiszą stare buty, a dookoła wala się masa puszek po piwie i papierowych talerzyków po kebabach.
W miejscu, gdzie najważniejszy jest uśmiech, przyjaciele, emocje.
Gdzie rodzą się piękne przyjaźnie i głębsze uczucia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz