Polub mnie na FB :)

sobota, 28 maja 2016

Pod rodzinnymi skrzydłami

Za nami już Boże Ciało. W tym roku święto to wypadło wyjątkowo wcześnie. Zgrało się z innym, ważnym dla wielu ludzi dniem - Dniem Matki. Dla mnie połączenie tego święta z ostatnio spędzonym weekendem było czymś niezwykłym. Nie dlatego, że działy się jakieś cuda...chociaż mogłabym zaryzykować stwierdzenie, że to, co się udało zrealizować w miniony weekend, to swojego rodzaju cud, bowiem nareszcie doszło do tak długo wyczekiwanego, rodzinnego spotkania.


Wydarzenie to odbyło się w przepięknej okolicy, w miejscowości Więcbork.
 Położenie tego miejsca - jezioro, las, dużo zieleni - sprawiło, że było tam tak letnio i sielsko, a my czuliśmy się ze sobą jeszcze swobodniej.


 Łącznie zjechało się nas około trzydzieści osób (prawdopodobnie trochę więcej). Niektóre z nich po raz pierwszy widziałam na oczy, z innymi - po wielu latach -  reaktywowałam znajomość.

Fantastyczne było w tym wszystkim to, że mimo upływu czasu, z praktycznie każdym - czy to z wujostwem, najstarszym pokoleniem czy też z kuzynostwem - z każdym z członków rodziny rozmawiało mi się tak samo dobrze. Nie było chwili, w której  - jak to nierzadko się przecież zdarza - nagle zapada niezręczna cisza. Było tak ciepło, na luzie, a przede wszystkim - co najważniejsze - naprawdę czułam, że łączą nas te same więzły krwi.


W tym momencie bardzo chciałabym podziękować mojemu kuzynostwu z Poznania - gdyby nie oni, to nie wiem jak i czy w ogóle dotarłabym na spotkanie. Gosiu, Marku i Marto - za Waszą życzliwość i dobroć serca, serdecznie dziękuję! Taka ekipa to skarb :)

Po mojej (rudej-jakby ktoś miał wątpliwości) prawej - kuzynka Gosia; po lewej, - Marek z narzeczoną Martą.


A tak apropos - wybaczcie, ale nie mogłam sobie odmówić wrzucenia zdjęcia pojazdu, którym dane mi było tam przybyć - cudowny, hippisowski, wesoły "busik". Dwie godziny w nim, w tak doborowym towarzystwie, to jak dwie minuty. I co tam, że trochę trzęsło. Za to klimat iście woodstockowy - a to lubimy :)




Powrót wyglądał podobnie - tym razem transport busikiem w drugą stronę, a więc do Poznania, a potem już - po wypiciu szybkiej herbatki z kuzynostwem - pociągiem do domu.

***
Ostatni tydzień był bardzo przyjemny. Nareszcie udało nam się zrealizować tak długo obgadywany plan rodzinnego zjazdu, który dodatkowo jak najbardziej się, moim zdaniem, udał. Brakowało mi niektórych twarzy i naprawdę cieszę się, że mogłam zobaczyć się z rodziną, której na co dzień mi jednak brakuje. Przypomina mi o tym właśnie Dzień Matki. Przypomina też czasem widok wspierającego i lubiącego się rodzeństwa.

I choć rodzinę mam dalej niż bliżej - zwłaszcza tę najbliższą - to cieszę się, że istnieją jeszcze na świecie takie osoby, które - w choć minimalny sposób - mi tę rodzinę zastępują. Które tak po prostu rozmawiają ze mną i -  gdy trzeba -  martwią się o mnie. Które lubią ze mną przebywać, bo - po prostu - lubią mnie taką jaką jestem.
Takie osoby to szczęście.

Bo przyjaciele są niczym członkowie rodziny - to właśnie oni podnoszą nas, gdy nasze skrzydła zapominają jak latać.
Byle tylko płomień ich przyjaźni- jak to bywa również w przypadku niektórych krewnych - się zbyt szybko nie wypalał - czego sobie i Wam serdecznie życzę.




---
korolowa

sobota, 7 maja 2016

"Dobre" związki też się rozpadają.

Przeczytałam dziś u MartaPisze posta pt. "Dobre związki się nie rozpadają."
Marta opisuje tutaj fenomen rozpadu kilkuletnich związków. Że przecież nie można wyrzucać drugiego człowieka z naszego życia ot tak, jak zwykłej zabawki. Że to, co złe, co się popsuło, trzeba naprawiać, a nie od razu wyrzucać do śmietnika niczym nadgryzione jabłko . 


Pomyślałam sobie: kurcze, no tak. Gdyby to faktycznie było takie proste.
Przecież różne przypadki chodzą po ludziach. Można mieć niby normalny, dobry związek, w którym na początku aż iskrzyło, a ludzie fantastycznie się ze sobą dogadywali. I wcale, ale to wcale nic nie musi się pogorszyć - chłopak może być dalej fantastycznym facetem:  nie pije, nie zdradza; dziewczyna zaś dalej wita go co rano tym samym uśmiechem i robi mu obiadki. I niby jest tak, jak było. 

Niby. No właśnie.
Bo powoli, z dnia na dzień, miesiąca na miesiąc, roku na rok -  dochodzi do wypalenia. Nie, to nie jest tak, że naraz się kogoś nie kocha, Nie o to chodzi. Po prostu - nie ma już tej chemii. A wtedy - ci, którym się bardziej "przyfarciło", pozostają w przyjaźni i są dla siebie takim dobrym, codziennym wsparciem.

Ktoś może napisać: no tak, ot, zwyczajna rutyna. Że każdego to w końcu dopadnie.
Ja zaś uważam, że to wszystko zależy. Oczywiście, rzadko kiedy się zdarza, aby ludzie czuli po kilku, a już tym bardziej kilkunastu latach bycia razem to samo, co na początku... Jeśli jednak para jest ze sobą nie dlatego, bo rodzina tak chciała, albo "bo miała takie pięęęękne 'oczy'...", jeśli łączy ich jednak coś więcej: pasje, charakter, sposoby spędzania wolnego czasu; to wierzę, że taka miłość - czy jakkolwiek chcielibyście to nazwać - nie wygaśnie. 




I choćby czasami coś kusiło, pojawiły się  chwile zwątpienia; choćby czasem kolejny raz się poważnie zastanawiało nad wspólną przyszłością (bo może coś w życiu  tracę/ gdzieś czeka na mnie coś lepszego, z kimś innym u boku?) - to, gdy przywołasz w swej głowie jej śmiejące się do Ciebie oczy, już wiesz : przez to całe bagno, zawieruchy i inne ludzkie nieszczęścia, najprawdopodobniej przejdziecie właśnie razem.


P.S. Jeżeli spodobał Ci się post - będę wdzięczna za udostępnienie go - wystarczy wcisnąć ten niebieski przycisk z napisem "Udostępnij" w lewym, górnym rogu nad postem :)

---
korolowa