Polub mnie na FB :)

niedziela, 16 października 2016

"Ostatnia Rodzina", czyli o początkach końca rodziny Beksińskich

Jeszcze w zeszłym tygodniu wspomniałam Wam tutaj o moim kinowym wyjściu na dwie polskie produkcje (kliknij tutaj, by przeczytać post o "Wołyniu").
Dziś będzie co nieco o moich odczuciach związanych z drugą z nich.

Z pewnością wielu, o ile nie większość z Was, słyszała o podkarpackim artyście, Zdzisławie Beksińskim. Jego dzieła od lat można podziwiać w sanockim muzeum. Przepełnione są zazwyczaj jakąś aurą tajemniczości, melancholii, a nawet, powiedziałabym, grozy. Pełne niepokoju obrazy zdawały się odzwierciedlać wewnętrzne rozterki artysty, których zazwyczaj nie odkrywał przed ludźmi w inny sposób, aniżeli przez swą twórczość właśnie. 

Zdzisław Beksiński
W filmie "Ostatnia rodzina" mieliśmy okazję zobaczyć Zdzisława Beksińskiego (w filmie: Andrzej Seweryn) również z nieco innej strony. Widzimy go jako głowę rodziny, jako ojca Tomasza Beksińskiego  - świetnego tłumacza, a przede wszystkim genialnego dziennikarza muzycznego. Niestety, z geniuszami bywa tak, że często nie radzą sobie w życiu, czując, że to, co się wokół nich dzieje, nie jest prawidłowe, dobre, moralne. I tak właśnie było w przypadku młodszego Beksińskiego. Dziennikarz, tak mocno jak muzyką, fascynował się również śmiercią. Swoją śmiercią. Jego nadwrażliwość i skłonności samobójcze na pewno niepokoiły jego rodziców, zwłaszcza matkę Zofię ( Aleksandra Konieczna). W filmie  przedstawiono ją jako ciepłą, wiecznie zamartwiającą się stanem syna, kobietę. Kobietę, która była prawdziwą głową rodziny. To ona nieustannie opiekowała się mężem i swoim jedynym dzieckiem. Ona płakała przez i za swego syna. Ojciec nigdy nie uronił łzy.  On po prostu był  - czasami przekorny, a nawet cyniczny - uwieczniając wszystko, co się dzieje wokół, swoją wypasioną jak na tamte czasy, kamerą. Bo on do wszystkiego podchodził z dystansem. Również do syna. Do uczuć. Nawet  - do śmierci.






Zdzisław Beksiński

 Jeśli natomiast chodzi o syna, to nie sposób odmówić Dawidowi Ogrodnikowi genialnej gry aktorskiej. Zarówno charakteryzacja jak i gestykulacja, jaką operował sprawiały, że miało się wręcz chęć krzyknąć: "O matko, Tomasz B. zmartwychwstał!" Pytanie tylko, czy portret ś.p. dziennikarza nie został tutaj nieco skrzywiony? Znalazłam bowiem wypowiedzi ludzi, którzy przeczytali książkę "Beksińscy. Portet Podwójny" Magdaleny Grzebałkowskiej i niemal wszyscy jak jeden mąż twierdzą,że produkcja reż. Matuszyńskiego stawia Tomasza B. w złym świetle . Że może Tomasz był neurotyczny i miał swoje problemy, ale że, podług wyżej wymienionej pozycji, na pewno nie był taki wybuchowy. Że, owszem, był specyficzny i interesował się dość ponurymi rzeczami, natomiast nie sposób mu było również odmówić ogromnego poczucia humoru. Że, wbrew temu, co pokazano w filmie, młody Beksiński miał garstkę przyjaciół, z którymi był bardzo związany i był naprawdę dobrą i zabawną, choć również i nieco zagubioną, młodą osobą.

Tomasz Beksiński


Czy tak naprawdę było, tego Wam nie powiem, ponieważ nie czytałam jeszcze nadmienionej książki.

I choć już ją, z ciekawości ,zamówiłam, nie powiem Wam tego nawet po jej przeczytaniu.

Bo żaden film, ani żadna książka, nigdy w stu procentach nie odda całej prawdy. Nigdy nie dowiemy się, czy może jednak ś.p. Zdzisław Beksiński nie zapłakał, choć raz, za swoim pierworodnym. Czy nie uśmiechnął do niego, nawet nieco z przekąsem, ale w taki ciepły, ojcowski sposób. Czy choć raz nie zostawił, wiecznie z sobą zabieranej, kamery, po to, aby czemuś się po prostu przyjrzeć realnie, a nie, jak zwykle, uwieczniać za  swoim ulubionym, małym szkiełkiem.

Wszakże nawet jego kamera nie uwieczniła wszystkiego. A jedna sekunda życia czasami może wiele zmienić. Teraz, niestety, już nic nie zmieni. Więc można jedynie odejmować i dodawać. Zmyślone sekundy. Potwierdzone minuty z życia. Komentarze. I kolejne interpretacje.
Do historii rodziny, która już od ponad dekady, nie istnieje.

(kadr z filmu: "Ostatnia Rodzina")


---
korolowa


niedziela, 9 października 2016

...bo gdy się coś weselem zaczyna, to zazwyczaj pogrzebem kończy... - czyli dlaczego nie powinieneś iść na "Wołyń."

Generalnie wychodzę z założenia, że jeżeli już mam iść do kina, to tylko na film 1) z dobrymi efektami specjalnymi; 2)wyjątkowo wyczekiwany ( jak było w przypadku "Hunger Games") lub 3) polski.


Tym razem ten ostatni okazał się być głównym powodem, dla którego w ten weekend wybraliśmy się na aż dwie (sic!) produkcje. Pozwólcie jednak, że skupię się teraz tylko na jednej z nich.


Jest rok 1943. Na jednej z ukraińskiej wiosek, mimo trwającej jeszcze wojny, życie toczy się relatywnie spokojnie. A to ktoś bierze ślub, a to komu innemu krowa się cieli. Mimo przemaszerowujących gdzieniegdzie w poszukiwaniu Żydów, umundurowanych Niemców, można by wręcz rzec, że nareszcie nastał względny spokój. Jednak w takich grupach, w jakich przyszło ówczesnym ludziom wtedy żyć: Ukraińcy, Rosjanie, Żydzi, Polacy - ciężko było takie nastroje utrzymać. Bo okazało się, że ryzykowanie życia całej rodziny za ukrywanie Żydów, to jedno. Okazało się, że  pragnący wyrżnąć całą rasę żydowską Niemcy, którzy grozili strzałem w łeb każdemu, kto próbował ich chronić, nie musieli być wcale tym najgorszym złem. Najgorsze miało dopiero nadejść.


I to z ręki własnego sąsiada.




Do tej pory zliczono prawie 400 rodzajów tortur, jakie stosowała UPA (Ukraińska Powstańcza Armia) wobec Polaków na Wołyniu. Myślę, że nie będzie dużym spoilerem, jeśli napiszę, że  - tak, niektóre z nich będziecie mogli zobaczyć w tej polskiej produkcji.


Smarzowski bowiem nareszcie nakręcił film ukazujący prawdę. Mimo początkowych problemów z uzbieraniem funduszy, udało mu się zrealizować niezwykle ważną dla nas produkcję. Nareszcie nie zostaliśmy przedstawieni jako najgorsi pijacy, burki czy złodzieje. Nie przepraszamy za coś, za co przepraszać nie powinniśmy. I w końcu nie wstydzimy się mówić głośno o tym, że ktoś w przeszłości zrobił nam ogromną krzywdę. Bo zrobił. I to wielu pokoleniom ludzi. Mój dziadek pochodził z tamtych terenów, miał tam rodzinę, znajomych. Gdyby nie został wtedy wysłany na Sybir- kto wie, czy w ogóle bym się, te kilkadziesiąt lat później, urodziła.


Nie wszyscy jednak zgadzają się z historią przedstawioną w "Wołyniu". Kogo zatem najbardziej kole w oczy? Oczywiście, na pierwszym  miejscu, Ukraińców. Lecz, o dziwo, głównie młodych, zagorzałych nacjonalistów.  Widziałam już soczyste wypowiedzi typu "Aż duma rozpiera za rodzimy kraj. Wyrżnęliśmy lachów, wyrżniemy i kacapów”; „Co sobie myślą te polskie ścierwa?”; „Dziękuję za rzeź wołyńską. Niski pokłon przed weteranami." Szczerze nie dowierzałam, gdy to czytałam.  Tego nawet nie da rady w żaden sposób skomentować.  Normalnie aż żal ściska. Ciekawa jestem tylko, czy byliby takimi samymi chojrakami, gdyby to ich tak  podpalano, wydłubywano im oczy, rozrywano skórę lub rozciągano przez konie jadące w przeciwnych kierunkach, a części ich ciała pryskałyby na różne strony, plamiąc ziemię, na której jeszcze nie tak dawno żyli z tymi  " wstrętnymi lachami" po dobrosąsiedzku.




Gdy oglądałam ten film, przypomniały mi się krótkie urywki z opowiadań mojej rodziny. Wiedziałam, że palono nie tylko chaty, ale nawet kościoły. Jednak zobaczenie tego na dużym ekranie było ogromnym przeżyciem. To był moment, który spowodował, że cały smutek, żal i złość, budujące się przez większość seansu, musiały w końcu wyjść na wierzch. Ciężko było bowiem nie zadrżeć podczas scen, w których nawet duchowni nawołują do walki. Ciężko nie uronić łzy, gdy ci, którzy powinni dbać o życie każdej jednostki, nawoływać do dobra, do przestrzegania przykazań - burzyli święte fundamenty, przyzwalając na najgorsze okrucieństwo, jakie człowiek może zrobić drugiemu człowiekowi. I to, przepraszam, w imię czego? Bo chyba nie Ojca ani Syna Świętego.




Jeżeli po tym opisie dalej zastanawiasz się, czy warto obejrzeć ten film w kinie, pozwól, że Ci pomogę:


Jeżeli  obawiasz się wyżej wymienionych, drastycznych scen i nie chcesz widzieć tortur, jakie nazistowscy Ukraińcy stosowali na Polakach; jeśli nie chcesz poznać kawałka prawdziwej, solidnej historii, w której to nie my zadajemy cierpienie, a jesteśmy Werterem całej sytuacji -  jeżeli nie chcesz otworzyć oczu na to, co mogło zaważyć na wielu z nas być albo nie być - zdecydowanie odradzam pójście na seans.


Bo, żeby go obejrzeć, poczuć i zrozumieć, polecam najpierw otworzyć: umysł albo serce.
A najlepiej, od razu, obydwa.


***

korolowa


PS Jeżeli podobał Ci się post - daj like'a i/lub podaje go dalej przez udostępnienie. Dzięki!



niedziela, 2 października 2016

Kiedy wygrywa miłość

Zapewne już wielu z Was domyśla się, o czym będzie dzisiejszy wpis (nie tylko ze względu na tytuł).
Niektórych zdążyłam już bowiem wcześniej poinformować o moich planach na właśnie miniony weekend. A co za niesamowity czas to był...

Sobota, godzina 7:00, a tu, cholera, dzwoni budzik. Niech to szlag, pomyślałam. Żeby człowiek nawet w wolny dzień musiał budzić samego siebie. Ale cóż, myślę sobie, w końcu nie od parady ten budzik nastawiłam. Jedziemy przecież na ważną uroczystość. I, absolutnie, nie możemy jej opuścić.

Około 08:15 byliśmy już w drodze do Bydgoszczy. Tam właśnie miało się odbyć wydarzenie. Ważne i dość, rzekłabym, niecodzienne.

Do kościoła niemalże wpadliśmy w ostatniej chwili, bo korki, no ale udało się. Po ceremonii sakralnej był czas na przejazd do hotelu, gdzie mieliśmy zamówione pokoje, jednocześnie tam właśnie miała się odbyć impreza.

Weszliśmy do jednej z sal. Pięknie udekorowane i suto zastawione stoły powodowały, że zamiast motylków, w brzuchu czułam lekkie skurcze z głodu.




Jednakże kelnerki zaczęły podawać gościom szampana, a goście składać życzenia i podawać prezenty młodej parze.

I wszystko wydawałoby się całkiem normalnym, polskim weselem, gdyby nie fakt, że pan i pani młoda... mieli właśnie 60-tą rocznicę ślubu. Tak. Sześćdziesiątą. Sześćdziesiąt lat wspólnego pożycia.
Tyle lat małżeństwa... czy to nie robi wrażenia?

Pomyślałam sobie: kurcze, przecież to niemal niemożliwe. Ja nawet nie dożyję tylu lat, a co dopiero je z kimś spędzę!

Ciocię i Wujka zawsze jednak podziwiałam. Pewnie nikt nie jest idealny, ale nie o to tutaj przecież chodzi. To po prostu bardzo dobrzy ludzie. Niesamowicie troskliwi, uczynni. Serdeczni. Ciepli. 
No tacy, po prostu, kochani. 

I widać w nich to wspólne szczęście.
Widać to w ich oczach, kiedy z czułością patrzą na swoje najmłodsze potomstwo. 
Słychać z ich ust, gdy tak ciepło wyrażają się o całej rodzinie i jak bardzo są z nas wszystkich dumni oraz jak bardzo nas kochają.
I widać w ich gestach - chociażby w tym, że podjęli się takiego wyzwania, jakim jest organizacja ponownego ślubu i wesela (notabene, już pierwsze takie zorganizowali 10 lat temu, z okazji 50 rocznicy małżeństwa). Również tym, że dopieścili (oczywiście na pewno z niemałą pomocą swoich dzieci) wszelkich szczegółów, zwracając uwagę również na wegetarian (a pani kucharce z uczuleniem na jajka, która specjalnie dla Andrzeja przygotowała coś zupełnie innego niż mieli pozostali - bardzo, bardzo dziękujemy!). I w tym, iż podkreślają, że siła zawsze leży w rodzinie i dlatego powinniśmy wszyscy zawsze trzymać się razem. Ciociu i Wujku, jedyne, co mogę w tym wypadku powiedzieć - święte słowa! Święte słowa.

Oni są dla mnie przykładem, że z rodziną niekoniecznie dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu. Symbolem rodzinnego wsparcia i niewyczerpanej miłości. Do wnucząt. Do dzieci. I  - przede wszystkim - już od ponad 60 lat -  do samych siebie.



Dziękujemy Wam za to, że mieliśmy okazję brać udział w tak pięknej uroczystości. Żadne książki, ni żadne filmy tak pięknie nie pokazały mi tak prawdziwego, a jednocześnie pięknego uczucia, którym się darzycie.

Bo to, co Wy macie, to się nazywa miłość.
A to, że dane Wam było jej już tyle skosztować - to prawdziwe szczęście.

I choć przepis na nie nie jest mi do końca znany - delektujcie się nim, kochani, jak najdłużej.
Bo na to naprawdę zasłużyliście.

---
korolowa