Polub mnie na FB :)

sobota, 24 grudnia 2016

Choinka.

Nie pachnie mi Bożonarodzeniowe drzewko.

Na biurku, w pokoju gościnnym stoi mała, sztuczna choinka. Pamięta jeszcze czasy, kiedy, jako mała dziewczynka, obwieszałam się tymi wszystkimi srebrnymi łańcuchami, udając, że jestem księżniczką. Właściwie, jest chyba nawet starsza ode mnie.

Przeżyła z nami wszystkie te lata, w każde święta rozkładaliśmy ja z tatą i wieszaliśmy na niej bombki, łańcuchy i inne cudeńka. Potem szykowaliśmy się do wyjazdu do rodzinnego miasta moich rodziców, gdzie spędzaliśmy całe święta w sporym gronie: babć, wujków, kuzynów; no i moich rodziców.

Od kilku lat nikt nie spędzał przy niej świąt. Rok temu, z racji dłuższego wyjazdu, nawet jej z A. nie rozkładaliśmy.



Pantha rei, powiadają, że życie płynie. Wierzcie mi lub nie - kilka lat temu, moje popłynęło niczym wodospad, obracając wszystko o niemal 180 stopni.

Ludzie (jak wszystkie żywe istoty zresztą) bowiem mają to do siebie, że kiedyś w końcu odchodzą - na zawsze, albo gdzieś daleko, gdzie trzeba dojechać, a nie zawsze jest to możliwe, a przynajmniej - nierzadko mocno utrudnione. Życie w biegu, ciągłe zmiany, choroby, odległość - wszystko to powoduje, że ludzie mają dla siebie coraz mniej takiego realnego czasu. Przez ten cały pośpiech, różne zmartwienia - których w tym roku mało nie było - w ogóle nie odczuwałam, że to grudzień, że już zaraz Boże Narodzenie; do tego  - jak ostatecznie zdecydowaliśmy z uwagi na zdrowie A. - i tak nigdzie nie wyjeżdżaliśmy na święta.

I choć zostaliśmy zaproszeni na Wigilię do mojej cioci, to i tak, aż do wczoraj, nie wczułam się w tę atmosferę świąt. Rodziców nie ma, śniegu nie ma, o zapachach, które normalnie towarzyszą przedświątecznej, kuchennej krzątaninie nie wspomnę - skąd więc wziąć radość płynącą z tych trzech świątecznych dni?

Czasami jednak wystarczy, że ktoś się do nas uśmiechnie. Że osoba, z którą zazwyczaj nie masz najlepszych relacji, zrobi dla Ciebie coś miłego. Że ktoś praktycznie nieznajomy, widząc, że się gdzieś spieszysz, zaproponuje Ci podwózkę (dzięki, Bartek!). A inna osoba, z którą jesteś jedynie na "cześć", po złożonych życzeniach, niespodziewanie wyściska Cię jak najlepszego przyjaciela.

W moim przypadku, to wszystko właśnie poskutkowało. Czasami wystarczy tak niewiele, aby zrobić...tak dużo. Wystarczy być. Uśmiechać się do ludzi. Wspierać się nawzajem.

Dlatego chciałabym ogromnie podziękować wszystkim moim najbliższym: rodzinie, znajomym, przyjaciołom. Gdyby nie Wy, nie stałabym, po tak słabym roku, z uśmiechem na twarzy.

A jednak - dzięki Wam, w Nowy Rok będę wkraczać z pewnością, że wszystko się w końcu ułoży tak, jak powinno. Że będzie już tylko lepiej. Radośniej. Spokojniej. I piękniej.


I tego nowego, lepszego wejścia w Nowy Rok, oraz spokojnych i zdrowych Świąt, Wam  wszystkim, kochani, życzę.


---
korolowa

niedziela, 18 grudnia 2016

Weichnachtsmarkt - spacer po świątecznym Berlinie.

Po naprawdę wyczerpującym tygodniu, to, na co  mam ochotę, to taki spokojny dzień spędzony raczej w domu: długi sen, wstawanie bez budzika, zapiekanki na śniadanie, ciepłe kapcie, małe porządki i przygotowywanie obiadu przy miłej dla ucha muzyce; zaś wieczorem -  winko.
No, jednym słowem, taki dzień bez ekscesów, na luzie i bez gonitwy, która towarzyszy mi na co dzień w pracy.

Dlatego sama się sobie zdziwiłam, kiedy wraz z A. i kumpelą postanowiliśmy poświęcić jeden z dwóch wolnych przed świętami dni i pojechać sobie na wycieczkę. No, bo, tak sobie pomyślałam, że nigdy nie byłam na żadnym z tych słynnych niemieckich jarmarków świątecznych, a że okazało się, iż koleżanka nigdy nie była w Berlinie - spontanicznie zdecydowaliśmy, że jedziemy. A co tam!

Dlatego też chciałabym pójść dziś z Wami na spacer. Chodźcie ze mną. Pokażę Wam, jak można się fajnie zrelaksować w stolicy Niemiec zimową porą. Pokażę Wam świąteczny Berlin.


Aby dojechać do Berlina, postanowiliśmy wybrać się najpierw samochodem do Szczecina. Stamtąd wzięliśmy już wcześniej opłaconego busa (kursuje  po kilka razy dziennie i w jedną stronę kosztuje 40zł, jednak z opcją powrotu + większą ilością osób, ceny biletu się zmniejszają). Tak, wiem, że istnieje też tańsza opcja z pociągami, ale wtedy też trzeba się przesiadać, nie na wszystkie pociągi obowiązuje ta fajna zniżka i tak dalej.

Poza tym, busy zatrzymują się przy samym Alexanderplatz  - ścisłym centrum Berlina, przy którym to jednocześnie odbywa się świąteczny jarmark.




Autentycznie, nie sposób nie zauważyć tych "świątecznych marketów" zaraz po wyjściu z pojazdu.

Liczba mnoga została tutaj użyta nieprzypadkowo, bowiem tak naprawdę cały ten Weihnechtsmarkt to po prostu skupisko takich jarmarków. Jak kończy się jeden, to zaraz zaczyna drugi, a kilka metrów dalej jest jeszcze trzeci. A najgorsze jest to, że są przepełnione różnymi pięknymi rzeczami. Tu słodycze, tam mydełka, kiełbasy, sery, wina,  kiełbasy, czapki, wina, kiełbasy, wina i ..eee...wina. Duuuużo wina. Mniam.


Można chodzić i chodzić, kosztować się różnymi przysmakami i przyglądać się pierdółkom, których tam nie brakowało; a gdy już zgłodniejecie zjeść kiełbasę w bułce, usiąść przy rozpalanym na zewnątrz ogniu i napić się grzanego wina, wódki, czekolady, czy czegokolwiek innego, co będzie akurat dostępne.



A gdy się już naprawdę ściemni, wszystko zaczyna wyglądać jeszcze piękniej. Wszelkie ozdoby zaczynają naraz błyszczeć, dają więcej światła, a tym samym - wytwarza się więcej energii, ciepła.
Tej atmosfery, która, jakby tak dodać do tego jeszcze choć trochę śniegu, byłaby iście bożonarodzeniowa.



I nawet ten tłum ludzi nie przeszkadza; nic bowiem nie potrafi zaćmić urok tego miejsca. Nawet ten cholerny brak śniegu. Nawet ta kiczowatość niektórych stoisk. Ani nawet to, że jest strasznie zimno, a my siedzimy na zewnątrz i jedyne, co nas rozgrzewa, to gorący alkohol, ognisko no i fakt, że jesteśmy razem.

I w tym miejscu, mój drogi Czytelniku, muszę Cię zostawić, bowiem ja już swój kubeczek z winem wypiłam, a mój bus już odjechał i zabrał mnie do domu... a teraz wraca i chce zabrać Cię na świąteczną wycieczkę.

Pojedziesz?


---
korolowa

niedziela, 27 listopada 2016

I don't belong here.

Czasami nie wierzę w to, co się dzieje.
W to, że The Voice'a wgrywa ktoś, kto obiektywnie, spośród całej czwórki, powinien być na ostatnim miejscu.
W to, że profesjonalizm, talent i wrażliwość pozostaje daleko w tyle. Że liczą się głównie znajomości. Popularność, kasa - to wyznaczniki dzisiejszych czasów. 

Dołuje mnie dziś, właściwie, wszystko. Nie będę pisać, co konkretnie. Wszystko jet bez sensu. Wszystko, co się tyczy życia. Mojego i ogólnie. Mam serdecznie dość wszystkiego. I wszystkich. I nie pomaga mi wcale kolejny kieliszek wina.

Na obecną chwilę, nie widzę dobrych rozwiązań moich rozterek. Są mniejsze i większe zła, ale żadne z rozwiązań nie jest tym tak faktycznie dobrym.




Po raz już nie wiem który puszczam sobie Coldplay. Uwielbiam wracać do ich starych kawałków. Kojarzą mi się strasznie z przełomem marca/kwietnia tego roku. Dobry to był czas. Bardzo miło go wspominam. Chętnie wróciłabym do uczenia w szkole. Gdybym tylko coś znalazła...

Albo do ciekawej pracy biurowej. Takiej kreatywnej. Tłumaczeniowej. Co z tego, że na co dzień rozmawiam po angielsku. To nie to samo. Ja muszę pisać. Bez tego, nie jestem sobą.
I tracę siebie.
Zatracam się w tym durnym, dziwnym, ogłupiałym, świecie XXI wieku.

A ja tak bardzo bym chciała przenieść się w  lata 50/60-te. Lata młodzieńcze moich dziadków, okres narodzin moich rodziców. Czasy hippisów, kwiatów, pięknych sukienek, odprężenia po wojnach, cudownej muzyki Beatles'ów i Armstronga. 

Chciałabym, aby - tak, jak wtedy - doceniano to, co jest naprawdę wartościowe. 
Chciałabym nie musieć udawać  - a jakże często jesteśmy do tego na co dzień zmuszani.
Chciałabym móc powiedzieć "nie", gdy myślę "nie".

A ja dalej zatracam, zatapiam się w tych durnych, niezrozumiałych czasach, do których czuję, że po prostu nie pasuję. 

I, właśnie dlatego, razem z Radiohead,śpiewam dziś na cały głos, that "I don't belong here..."

... chociaż to i tak niczego, absolutnie niczego, nie zmienia.


---
korolowa

poniedziałek, 14 listopada 2016

7 inspirujących pozycji, czyli jak umilić sobie wieczór

Obecna pogoda niekoniecznie sprzyja naszemu nastrojowi. Coraz szybciej robi się ciemno, dnie są coraz krótsze...Jak zatem umilić sobie te dni/weekendowe wieczory? Mam dla Was kilka blogowo - filmowo - książkowo - youtoube'owych propozycji, które pomagają mi przetrwać tę późno-jesienną porę w dość łagodny sposób, bowiem - albo uspokajają, albo dają mi porządnego kopa do działania. Ewentualnie zmuszają do małej refleksji :).

Ażeby zatem umilić sobie dzisiejszy wieczór, otwórz butelkę wina i obejrzyj...


1. RADZKA RADZI

Jeżeli interesujecie się nowinkami modowymi, historią mody oraz kosmetykami - to kanał dla Was!
Radzka, zwana na co dzień Magdaleną Kanoniak, pokazuje, co jest obecnie modne; prowadzi nas przez sylwetkowe podróże, ukazując zarówno zalety jak i niedoskonałości danej postury. W 2014 roku wydała książkę, którą z chęcią kupiłam nie tylko ze względu na całkiem dobrą treść, ale również ze względu na samą autorkę - jej energiczna osobowość i żywiołowość oraz profesjonalizm sprawią, że jak już raz tu wejdziecie - wsiąknięcie. Forever.




2. KAROLINA BASZAK

Poznałam ją z polecenia Radzkiej (czyli tej pani, o której pisałam powyżej).
Chyba najbliższa mi osoba pod względem...wszystkiego. Ubioru. Estetyki. Ciepła. Wrażliwości.
Kwintesencja wszelkiego piękna. Młoda kobieta o niesamowitym potencjale oraz przepięknym głosie i delikatności. Uwielbiam słuchać jej vlogów, utworów. Oglądać jej zapowiedzi do nowej kolekcji Aeterie, stworzonej przez niej marki ubrań w stylu vintage. I do tego pochodzi z moich okolic... Bardzo, bardzo polecam.





3. SZAFA SZTYWNIARY

Ryfka insipiruje mnie niemal na każdym kroku. Uwielbiam jej outfit'y, jej styl ubierania (choć i mi czasem wydaje się nieco zbyt babciowaty) oraz jej wyczucie estetyki, jeśli chodzi o meblowanie mieszkania. No i ta niesamowita umiejętność pisania. Tak bardzo wyczulona na jakiekolwiek błędy (to lubię!), Ta ironia, ten żart i te teksty Dzióbka (jej chłopaka) sprawiają, że ciągle do niej wracam, wracam i wracam, i tak to trwa, już od ponad trzech lat.




4. GLOBSTORY

Moje nowe odkrycie, również polecenia Radzkiej.
Niesamowicie odważna dziewczyna podróżuje i mieszka w różnych zakątkach globu po to, aby potem móc nam pokazać kawałek innego świata. Innego, nie znaczy gorszego. Obywateli czy miejsc nie wybiela, ale i nie oczernia. Stara się być obiektywna. Profesjonalna, a jednocześnie ciepła. I taka bliska, jak dziewczyna z sąsiedztwa. Iran, Grenlandia, Chiny i wiele innych czekają na to, abyś je odkrył. Razem z nią.





5. "CZARNA KSIĘGA"

Filmowa historia Żydówki, której ledwie udaje się uniknąć śmierci z ręki Niemców. A co się dzieje później? Sami zobaczcie. Piękna historia osadzona w latach 40-tych w Holandii, wspaniałą gra aktorska, fantastyczne stroje.




oraz przeczytaj:


6. "BEKSIŃSCY PORTRET PODWÓJNY" M. Grzebałkowskiej

Świetna książka o rodzinie, której już nie ma. Zdzisław, Tomasz i Zofia Beksińscy - domownicy, którzy starali się żyć normalnie, choć los nie usłał ich życia różami. Choroba Zofii oraz problemy mentalne syna ostatecznie doprowadzają do tragicznych zdarzeń, o których niektórzy z Was już pewnie wiedzą... niemniej, aby lepiej poznać tę rodzinę i cały kontekst ich historii - warto się z tą pozycją zapoznać.





7. "BEZCENNY" M. Białoszewski

Thriller, który niesamowicie trzyma w napięciu. Niech za zachętę posłuży Wam poniższy opis:
"W 1945. Niemcy przegrywają II wojnę światową. Generalny Gubernator Hans Frank ukrywa najcenniejsze łupy, a wraz z nimi bezcenny sekret, który po wojnie ma zapewnić mu nietykalność. Niestety skarb ginie bez śladu w tajemniczych okolicznościach..."







Do tego dorzuciłabym moją ulubioną playlistę złożoną z utworów Coldplay, Slash'a, Karoliny Baszak I Pearl Jam; wino i jakieś dobre jedzonko... i dobry nastrój już gotowy.



A Wy jakie macie sposoby na poprawę humoru? Może mielibyście coś interesującego do polecenia?

Wrzucajcie tutaj swoje propozycje, chętnie przeczytam, co Was inspiruje :)







---
korolowa




sobota, 5 listopada 2016

Jesień.

Generalnie, to nie lubię jesieni. Nie lubię tego zimna, którym otula nas pogoda w tę porę roku. Deszczu i kałuż, bo potem buty, skarpetki i w ogóle wszystko jest takie mokre. I wszędzie trzeba ze sobą nosić parasolkę. A jeśli, nie daj Boże, zapomnisz o zabraniu szalika - przeziębienie lub grypa murowane.

Lubię jednak patrzeć za okno, kiedy ten mokry deszcz obija się o parapet.
Gdy po domu roznosi się zapach ciasta czekoladowego, a na kuchence dogotowuje się cebulowa.
Gdy pomiędzy jednym a drugim obiadem, mogę bez pośpiechu (bo przecież, w taką pogodę, nigdzie mi się nie spieszy) porozmawiać na Skype z przyjaciółką, której już tak dawno nie widziałam. Rozmawiamy półtorej godziny, nie możemy się nagadać. Czas mija momentalnie. W międzyczasie popijam półsłodką, czerwoną Kadarkę, co mnie jeszcze bardziej relaksuje.




Za to właśnie kocham jesień.

Za to spowolnienie, w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Za te momenty nostalgii, chwilę na obserwację otoczenia. Wyciszenie.

Za cieplutkie swetry, które z chęcią noszę.

Za grzane wino, którego nigdy mi mało.

Weekendowe poranki i popołudnia z książkami.

Filmowe wieczory z ukochanym.

I za te telefoniczno-skype'owe chwile, gdy łączę się z moimi najbliższymi.
Gdy opowiadam tacie o tym, co dzisiaj upichciłam, a on wyposaża mnie w kolejny, ciekawy przepis.
Kiedy popijam kolejny łyk wina, myśląc o tym, co jeszcze powinnam dziś zrobić i jaki film będziemy oglądać z moim A. wieczorem.

I gdy patrzę za okno, gdzie tak chłodno, mokro i ponuro - zaś w środku, na przekór, ogarnia mnie niezmącone żadną zawieruchą,  uśmiechające się barwami jesieni, ciepło.






---
korolowa

niedziela, 16 października 2016

"Ostatnia Rodzina", czyli o początkach końca rodziny Beksińskich

Jeszcze w zeszłym tygodniu wspomniałam Wam tutaj o moim kinowym wyjściu na dwie polskie produkcje (kliknij tutaj, by przeczytać post o "Wołyniu").
Dziś będzie co nieco o moich odczuciach związanych z drugą z nich.

Z pewnością wielu, o ile nie większość z Was, słyszała o podkarpackim artyście, Zdzisławie Beksińskim. Jego dzieła od lat można podziwiać w sanockim muzeum. Przepełnione są zazwyczaj jakąś aurą tajemniczości, melancholii, a nawet, powiedziałabym, grozy. Pełne niepokoju obrazy zdawały się odzwierciedlać wewnętrzne rozterki artysty, których zazwyczaj nie odkrywał przed ludźmi w inny sposób, aniżeli przez swą twórczość właśnie. 

Zdzisław Beksiński
W filmie "Ostatnia rodzina" mieliśmy okazję zobaczyć Zdzisława Beksińskiego (w filmie: Andrzej Seweryn) również z nieco innej strony. Widzimy go jako głowę rodziny, jako ojca Tomasza Beksińskiego  - świetnego tłumacza, a przede wszystkim genialnego dziennikarza muzycznego. Niestety, z geniuszami bywa tak, że często nie radzą sobie w życiu, czując, że to, co się wokół nich dzieje, nie jest prawidłowe, dobre, moralne. I tak właśnie było w przypadku młodszego Beksińskiego. Dziennikarz, tak mocno jak muzyką, fascynował się również śmiercią. Swoją śmiercią. Jego nadwrażliwość i skłonności samobójcze na pewno niepokoiły jego rodziców, zwłaszcza matkę Zofię ( Aleksandra Konieczna). W filmie  przedstawiono ją jako ciepłą, wiecznie zamartwiającą się stanem syna, kobietę. Kobietę, która była prawdziwą głową rodziny. To ona nieustannie opiekowała się mężem i swoim jedynym dzieckiem. Ona płakała przez i za swego syna. Ojciec nigdy nie uronił łzy.  On po prostu był  - czasami przekorny, a nawet cyniczny - uwieczniając wszystko, co się dzieje wokół, swoją wypasioną jak na tamte czasy, kamerą. Bo on do wszystkiego podchodził z dystansem. Również do syna. Do uczuć. Nawet  - do śmierci.






Zdzisław Beksiński

 Jeśli natomiast chodzi o syna, to nie sposób odmówić Dawidowi Ogrodnikowi genialnej gry aktorskiej. Zarówno charakteryzacja jak i gestykulacja, jaką operował sprawiały, że miało się wręcz chęć krzyknąć: "O matko, Tomasz B. zmartwychwstał!" Pytanie tylko, czy portret ś.p. dziennikarza nie został tutaj nieco skrzywiony? Znalazłam bowiem wypowiedzi ludzi, którzy przeczytali książkę "Beksińscy. Portet Podwójny" Magdaleny Grzebałkowskiej i niemal wszyscy jak jeden mąż twierdzą,że produkcja reż. Matuszyńskiego stawia Tomasza B. w złym świetle . Że może Tomasz był neurotyczny i miał swoje problemy, ale że, podług wyżej wymienionej pozycji, na pewno nie był taki wybuchowy. Że, owszem, był specyficzny i interesował się dość ponurymi rzeczami, natomiast nie sposób mu było również odmówić ogromnego poczucia humoru. Że, wbrew temu, co pokazano w filmie, młody Beksiński miał garstkę przyjaciół, z którymi był bardzo związany i był naprawdę dobrą i zabawną, choć również i nieco zagubioną, młodą osobą.

Tomasz Beksiński


Czy tak naprawdę było, tego Wam nie powiem, ponieważ nie czytałam jeszcze nadmienionej książki.

I choć już ją, z ciekawości ,zamówiłam, nie powiem Wam tego nawet po jej przeczytaniu.

Bo żaden film, ani żadna książka, nigdy w stu procentach nie odda całej prawdy. Nigdy nie dowiemy się, czy może jednak ś.p. Zdzisław Beksiński nie zapłakał, choć raz, za swoim pierworodnym. Czy nie uśmiechnął do niego, nawet nieco z przekąsem, ale w taki ciepły, ojcowski sposób. Czy choć raz nie zostawił, wiecznie z sobą zabieranej, kamery, po to, aby czemuś się po prostu przyjrzeć realnie, a nie, jak zwykle, uwieczniać za  swoim ulubionym, małym szkiełkiem.

Wszakże nawet jego kamera nie uwieczniła wszystkiego. A jedna sekunda życia czasami może wiele zmienić. Teraz, niestety, już nic nie zmieni. Więc można jedynie odejmować i dodawać. Zmyślone sekundy. Potwierdzone minuty z życia. Komentarze. I kolejne interpretacje.
Do historii rodziny, która już od ponad dekady, nie istnieje.

(kadr z filmu: "Ostatnia Rodzina")


---
korolowa


niedziela, 9 października 2016

...bo gdy się coś weselem zaczyna, to zazwyczaj pogrzebem kończy... - czyli dlaczego nie powinieneś iść na "Wołyń."

Generalnie wychodzę z założenia, że jeżeli już mam iść do kina, to tylko na film 1) z dobrymi efektami specjalnymi; 2)wyjątkowo wyczekiwany ( jak było w przypadku "Hunger Games") lub 3) polski.


Tym razem ten ostatni okazał się być głównym powodem, dla którego w ten weekend wybraliśmy się na aż dwie (sic!) produkcje. Pozwólcie jednak, że skupię się teraz tylko na jednej z nich.


Jest rok 1943. Na jednej z ukraińskiej wiosek, mimo trwającej jeszcze wojny, życie toczy się relatywnie spokojnie. A to ktoś bierze ślub, a to komu innemu krowa się cieli. Mimo przemaszerowujących gdzieniegdzie w poszukiwaniu Żydów, umundurowanych Niemców, można by wręcz rzec, że nareszcie nastał względny spokój. Jednak w takich grupach, w jakich przyszło ówczesnym ludziom wtedy żyć: Ukraińcy, Rosjanie, Żydzi, Polacy - ciężko było takie nastroje utrzymać. Bo okazało się, że ryzykowanie życia całej rodziny za ukrywanie Żydów, to jedno. Okazało się, że  pragnący wyrżnąć całą rasę żydowską Niemcy, którzy grozili strzałem w łeb każdemu, kto próbował ich chronić, nie musieli być wcale tym najgorszym złem. Najgorsze miało dopiero nadejść.


I to z ręki własnego sąsiada.




Do tej pory zliczono prawie 400 rodzajów tortur, jakie stosowała UPA (Ukraińska Powstańcza Armia) wobec Polaków na Wołyniu. Myślę, że nie będzie dużym spoilerem, jeśli napiszę, że  - tak, niektóre z nich będziecie mogli zobaczyć w tej polskiej produkcji.


Smarzowski bowiem nareszcie nakręcił film ukazujący prawdę. Mimo początkowych problemów z uzbieraniem funduszy, udało mu się zrealizować niezwykle ważną dla nas produkcję. Nareszcie nie zostaliśmy przedstawieni jako najgorsi pijacy, burki czy złodzieje. Nie przepraszamy za coś, za co przepraszać nie powinniśmy. I w końcu nie wstydzimy się mówić głośno o tym, że ktoś w przeszłości zrobił nam ogromną krzywdę. Bo zrobił. I to wielu pokoleniom ludzi. Mój dziadek pochodził z tamtych terenów, miał tam rodzinę, znajomych. Gdyby nie został wtedy wysłany na Sybir- kto wie, czy w ogóle bym się, te kilkadziesiąt lat później, urodziła.


Nie wszyscy jednak zgadzają się z historią przedstawioną w "Wołyniu". Kogo zatem najbardziej kole w oczy? Oczywiście, na pierwszym  miejscu, Ukraińców. Lecz, o dziwo, głównie młodych, zagorzałych nacjonalistów.  Widziałam już soczyste wypowiedzi typu "Aż duma rozpiera za rodzimy kraj. Wyrżnęliśmy lachów, wyrżniemy i kacapów”; „Co sobie myślą te polskie ścierwa?”; „Dziękuję za rzeź wołyńską. Niski pokłon przed weteranami." Szczerze nie dowierzałam, gdy to czytałam.  Tego nawet nie da rady w żaden sposób skomentować.  Normalnie aż żal ściska. Ciekawa jestem tylko, czy byliby takimi samymi chojrakami, gdyby to ich tak  podpalano, wydłubywano im oczy, rozrywano skórę lub rozciągano przez konie jadące w przeciwnych kierunkach, a części ich ciała pryskałyby na różne strony, plamiąc ziemię, na której jeszcze nie tak dawno żyli z tymi  " wstrętnymi lachami" po dobrosąsiedzku.




Gdy oglądałam ten film, przypomniały mi się krótkie urywki z opowiadań mojej rodziny. Wiedziałam, że palono nie tylko chaty, ale nawet kościoły. Jednak zobaczenie tego na dużym ekranie było ogromnym przeżyciem. To był moment, który spowodował, że cały smutek, żal i złość, budujące się przez większość seansu, musiały w końcu wyjść na wierzch. Ciężko było bowiem nie zadrżeć podczas scen, w których nawet duchowni nawołują do walki. Ciężko nie uronić łzy, gdy ci, którzy powinni dbać o życie każdej jednostki, nawoływać do dobra, do przestrzegania przykazań - burzyli święte fundamenty, przyzwalając na najgorsze okrucieństwo, jakie człowiek może zrobić drugiemu człowiekowi. I to, przepraszam, w imię czego? Bo chyba nie Ojca ani Syna Świętego.




Jeżeli po tym opisie dalej zastanawiasz się, czy warto obejrzeć ten film w kinie, pozwól, że Ci pomogę:


Jeżeli  obawiasz się wyżej wymienionych, drastycznych scen i nie chcesz widzieć tortur, jakie nazistowscy Ukraińcy stosowali na Polakach; jeśli nie chcesz poznać kawałka prawdziwej, solidnej historii, w której to nie my zadajemy cierpienie, a jesteśmy Werterem całej sytuacji -  jeżeli nie chcesz otworzyć oczu na to, co mogło zaważyć na wielu z nas być albo nie być - zdecydowanie odradzam pójście na seans.


Bo, żeby go obejrzeć, poczuć i zrozumieć, polecam najpierw otworzyć: umysł albo serce.
A najlepiej, od razu, obydwa.


***

korolowa


PS Jeżeli podobał Ci się post - daj like'a i/lub podaje go dalej przez udostępnienie. Dzięki!



niedziela, 2 października 2016

Kiedy wygrywa miłość

Zapewne już wielu z Was domyśla się, o czym będzie dzisiejszy wpis (nie tylko ze względu na tytuł).
Niektórych zdążyłam już bowiem wcześniej poinformować o moich planach na właśnie miniony weekend. A co za niesamowity czas to był...

Sobota, godzina 7:00, a tu, cholera, dzwoni budzik. Niech to szlag, pomyślałam. Żeby człowiek nawet w wolny dzień musiał budzić samego siebie. Ale cóż, myślę sobie, w końcu nie od parady ten budzik nastawiłam. Jedziemy przecież na ważną uroczystość. I, absolutnie, nie możemy jej opuścić.

Około 08:15 byliśmy już w drodze do Bydgoszczy. Tam właśnie miało się odbyć wydarzenie. Ważne i dość, rzekłabym, niecodzienne.

Do kościoła niemalże wpadliśmy w ostatniej chwili, bo korki, no ale udało się. Po ceremonii sakralnej był czas na przejazd do hotelu, gdzie mieliśmy zamówione pokoje, jednocześnie tam właśnie miała się odbyć impreza.

Weszliśmy do jednej z sal. Pięknie udekorowane i suto zastawione stoły powodowały, że zamiast motylków, w brzuchu czułam lekkie skurcze z głodu.




Jednakże kelnerki zaczęły podawać gościom szampana, a goście składać życzenia i podawać prezenty młodej parze.

I wszystko wydawałoby się całkiem normalnym, polskim weselem, gdyby nie fakt, że pan i pani młoda... mieli właśnie 60-tą rocznicę ślubu. Tak. Sześćdziesiątą. Sześćdziesiąt lat wspólnego pożycia.
Tyle lat małżeństwa... czy to nie robi wrażenia?

Pomyślałam sobie: kurcze, przecież to niemal niemożliwe. Ja nawet nie dożyję tylu lat, a co dopiero je z kimś spędzę!

Ciocię i Wujka zawsze jednak podziwiałam. Pewnie nikt nie jest idealny, ale nie o to tutaj przecież chodzi. To po prostu bardzo dobrzy ludzie. Niesamowicie troskliwi, uczynni. Serdeczni. Ciepli. 
No tacy, po prostu, kochani. 

I widać w nich to wspólne szczęście.
Widać to w ich oczach, kiedy z czułością patrzą na swoje najmłodsze potomstwo. 
Słychać z ich ust, gdy tak ciepło wyrażają się o całej rodzinie i jak bardzo są z nas wszystkich dumni oraz jak bardzo nas kochają.
I widać w ich gestach - chociażby w tym, że podjęli się takiego wyzwania, jakim jest organizacja ponownego ślubu i wesela (notabene, już pierwsze takie zorganizowali 10 lat temu, z okazji 50 rocznicy małżeństwa). Również tym, że dopieścili (oczywiście na pewno z niemałą pomocą swoich dzieci) wszelkich szczegółów, zwracając uwagę również na wegetarian (a pani kucharce z uczuleniem na jajka, która specjalnie dla Andrzeja przygotowała coś zupełnie innego niż mieli pozostali - bardzo, bardzo dziękujemy!). I w tym, iż podkreślają, że siła zawsze leży w rodzinie i dlatego powinniśmy wszyscy zawsze trzymać się razem. Ciociu i Wujku, jedyne, co mogę w tym wypadku powiedzieć - święte słowa! Święte słowa.

Oni są dla mnie przykładem, że z rodziną niekoniecznie dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu. Symbolem rodzinnego wsparcia i niewyczerpanej miłości. Do wnucząt. Do dzieci. I  - przede wszystkim - już od ponad 60 lat -  do samych siebie.



Dziękujemy Wam za to, że mieliśmy okazję brać udział w tak pięknej uroczystości. Żadne książki, ni żadne filmy tak pięknie nie pokazały mi tak prawdziwego, a jednocześnie pięknego uczucia, którym się darzycie.

Bo to, co Wy macie, to się nazywa miłość.
A to, że dane Wam było jej już tyle skosztować - to prawdziwe szczęście.

I choć przepis na nie nie jest mi do końca znany - delektujcie się nim, kochani, jak najdłużej.
Bo na to naprawdę zasłużyliście.

---
korolowa


niedziela, 18 września 2016

Prawda

Czasami człowiek sam już nie wie, czego chce i  wszystko naraz zaczyna mieszać się w głowie. A to cholernie, cholernie denerwuje. I spędza sen z powiek, jednocześnie wtrącając pod nie, ledwie widoczne dla świata zewnętrznego, słone kropelki.

Zegar tyka, wskazując na mijający czas, który niestety wcale nie  oznacza, że staję się mądrzejsza. Czasem mam wręcz wrażenie, że im starsza jestem, tym głupsza. Niby powinno być odwrotnie, a jednak...jednak niekiedy sami sobie robimy na przekór. Lubimy się ze sobą drażnić. Pewne doświadczenia i jakaś tam teoria na temat świata mówią Ci "nie rób tego", "Ty kretynie, co Ty najlepszego wyprawiasz!", a Ty i tak swoje. Bo sobie można mówić do samego siebie. Debatować. 
I oszukiwać. 



Oszukujemy samych siebie, gdy mówimy, że wymagamy czegoś innego, niż chcemy naprawdę.
Oszukujemy, gdy mówimy, że ten obraz jest piękny, tylko po to, aby się przypodobać.
Oszukujemy, gdy mówimy o naszych wartościach i co one dla nas naprawdę znaczą.
Gdy mówimy o ludziach i ich roli w naszym życiu.
Oszukujemy, gdy próbujemy definiować takie pojęcia jak miłość czy przyjaźń. I gdy próbujemy przy tym określić nasze oczekiwania. One nie będą prawdziwe. Bo prawda nie istnieje.
Nie istnieje, bo zawsze będzie się zmieniać.
Nie istnieje, bo czasami nie ujawniamy najciemniejszych zakątków naszych myśli.

Nie wierzę w prawdę ostateczną, ale nie lubię też kłamstw. Wiecznych prób utwierdzania tej drugiej osoby, że jest inaczej niż się wydaje. 

Takie rzeczy to sobie można co najwyżej wmawiać byle komu, chociaż bylekto to też człowiek, który zasługuje na odrobinę szacunku, o ile i do nas taki szacunek sam posiada.

Przyjaźń powinna nieść znamiona prawdy. Tak samo jak miłość. To jest fundament. Bez tego nie zbuduje się żadnej poważnej relacji.

I można sobie tak dogadzać i wąchać kwiatki. Udawać, jacy jesteśmy dla siebie ważni. 
I bez żalu odchodzić po każdym wieczornym mrugnięciu na Massengerze.
Albo po zamknięciu oczu.
Tak bez oczekiwań, roszczeń i rozczarowanych, smutnych buziek.




Można też nie przespać wielu nocy i płakać, bo właśnie dostało się obuchem w głowę.
Bo prawda uderzyła nas tak mocno, że nie potrafimy się podnieść.
Bo w końcu ktoś przestał bawić się naszymi bądź czyimiś uczuciami. 

I wtedy nadzieja zostaje oblana wiadrem wody, pozbywając się wszelkich znamion ułudy.

I ten płomień, który był już zbyt gorący, parzący wręcz, nagle gaśnie.
Zostaną tylko dym - na wspomnienie, i popiół - na dowód.
Człowieczeństwa. Prawdy. 

I czystego, ludzkiego sumienia.




---
korolowa




poniedziałek, 5 września 2016

Kiedy powiem sobie dość

Właśnie słucham Coldplay. Nie wiem, czy Wy macie tak samo, ale gdy mnie najdzie ochota na słuchanie konkretnego wokalisty lub band'u, to mogę go "tarmosić" przez co najmniej kilka miesięcy. W Coldplay na nowo zakochałam się na nowo jakoś od kwietnia. Przypomniałam sobie o ich istnieniu dzięki pewnej życzliwej osobie, jednocześnie idealnie wpasowując się nim do mojego obecnego nastroju. W końcu muzyka niesie za sobą jakiś nastrój. A Speed Of Sound i inne dobre, stare kawałki, idealnie oddają moją wewnętrzną burzę.

Mianowicie, skończył mi się urlop. Jutro znów wracam do pracy. A nie chcę. No nie chcę jak cholera. Już nawet pomijam to, że znó robi się tak zimno. Tak szaro. Jesiennie. Noce są coraz chłodniejsze. Dni krótsze. Choć lubię barwność liści, nie przepadam za tą porą roku. Za dużo melancholii ze sobą niesie.



Nie lubię, gdy wszystko przewraca mi się w żołądku. Gdy budzę się i jest tak ciemno, i sama nie wiem, po co w ogóle wstaję. Gdy sama nie wiem, czego chcę.

Dawno już nie napisałam wiersza. Smuci mnie to przeokropnie. To nie tak, że, na przykłąd, nie miałam weny, Wena by się znalazła.

Ja jednak chciałam odpocząć. Od Stargardu. Fejsbunia. Znajomych. Zrobić sobie od tego wszystkiego przerwę.

Częściowo mi się to udało.

Miałam świetne wakacje. Naprawdę się odprężyłam. Ostatnia sobota pożegnalno-wakacyjno-siatkowa ze znajomymi była przegenialna. Zrobiłam ogromny reset mózgu (choć nie wiem, jak to wpłynie na jutrzejsze wstawanie).

A dziś?

Chciałabym dotknąć. Zrozumieć.
Siebie. Swoje otoczenie.

Czasami nie umiem. Nie rozumiem. Nie wiem, dlaczego czasami myślę tak, a czasami inaczej.
Lubię siebie i nienawidzę jednocześnie.
Lubię ludzi i ich nie znoszę.
Kocham spokój i głośną muzykę.
Spacery i ciepłe pobyty w domu z grzańcem w ręku.
Słońce i deszcz. Bo się równoważą. I dają tęczę.

Niektórzy by powiedzieli, że to normalne, bo przecież jestem kobietą.
Być może mieliby rację. A może zostaliby bez ręki.

A jeśli, mimo, że próbuję sobie wmówić inaczej ( że tak naprawdę nie mogłabym już mieć, pod pewnymi wzgledami, lepiej) potrzebuję zmian?
Co wtedy?
Co, jeśli to, co się tak długo budowało, nagle miałoby runąć?

Czym mamy się kierować podejmując życiowe decyzje? Sercem, rozumiem? Wiem, że najlepiej byłoby znaleźć złoty środek - jednak nie zawsze jest on możliwy.
Ważne decyzje potrzebują jednak choć odrobiny rozsądku.

A we mnie się coś burzy.
Jestem rozbita bardziej niż najbardziej miękka jajecznica.

I takiej sobie chciałabym powiedzieć: dość.
A, cholera, nie umiem.


---
korolowa

sobota, 20 sierpnia 2016

Miej odwagę

Wcale nie głupi ktoś ( nazwijmy go X) powiedział mi kiedyś, że podziwia inną osobę (nazwijmy ją Y) za jej odwagę. Za to, że potrafiła przełamać strach i skoczyć ze spadochronu. I że w ogóle jest taka odważna, bo stale podejmuje się sportów ekstremalnych. Bo przekracza pewne granice. Robi to, robi tamto. W sensie, ciągle mam na myśli ten sport. Że to niesamowite, jak dużo odwagi trzeba mieć w sobie, aby robić takie rzeczy.

Słuchałam tego wywodu z lekka niedowierzając temu, co słyszę. A może po prostu, mimo mojego młodego względem pana X, wieku, poznałam - nie tylko z autopsji - inne historie, zdobyłam inne doświadczenia. Lub zwyczajnie patrzę na świat nieco inaczej.

Nie mówię, że do skakania ze spadochronu nie potrzeba odwagi, nie to mam na myśli. 
Tylko to, że powinniśmy umieć odróżniać odwagę od głupoty.

Jeśli wspomniana Y wcześniej się przygotowała, tj. jeśli zna co najmniej konsekwencje takich skoków i wie, co może się ewentualnie wydarzyć - to, przyznaję: miała w sobie dużo śmiałości.
Jeśli jednak nigdy wcześniej nie widziała skaczącej osoby; jeśli nie została poinformowana o tym, w jaki sposób może się to skończyć; jeśli nie miała choćby ogólnego wyobrażenia czy szczypty wyobraźni - to, niestety, ciężko jest tu mówić o jakiejkolwiek odwadze; chyba raczej o zwykłej ludzkiej głupocie.

To tak jakby osoba po pięciu piwach weszła nagle za kierownicę i chciała przejechać choćby i kilka kilometrów przez centrum miasta w piątkowy wieczór wypełniony ulicami studentów.

Bo podjęcie ryzyka to jedno.
A posiadanie wystarczającej wiedzy i znanie ewentualnych konsekwencji naszych czynów, to już inna bajka.



Długo jeszcze zastanawiałam się nad tym, co mi wtedy powiedział X. O tych skokach i tak dalej.
I myślę, że dla mnie większym wyrazem odwagi jest na przykład to, co uczyniła jedna bliska mi osoba, wyprowadzając się za granicę. Mając tam już załatwioną pracę, będąc przygotowana pod względem formalnym na wyjazd, a jednocześnie nie mając zielonego pojęcia, co może się wydarzyć. I jednocześnie wcale nie twierdząc, że skoro ma pracę, to wszystko jakoś się potoczy. Nie. Ona wyjechała nie mając tam nikogo, a jedyne, co wiedziała, to pod jaki adres ma się zgłosić.
Wiem, że to przeczytasz, więc napiszę: brawo, sis. Cholernie Cię za to podziwiam.

Albo gdy pokonuje się swoje psychiczne bariery. Na przykład wrodzoną nieśmiałość. Zamknięcie w sobie. Bycie psychicznie zaszczutym przez kogoś, kogo się kocha.
Rzucenie nieciekawej, nielubianej pracy czy wygarnięcie swojemu szefowi wszystkiego, co się o nim myśli nie jest natomiast wcale inteligentnym rozwiązaniem, jeśli nie ma się w zanadrzu innej opcji, kolejnego asa w rękawie. Odwaga powinna iść w parze z inteligencją. Inaczej nie jest odwagą, tylko zwykłą bezmyślnością.

Jeśli chodzi o moje doświadczenia, to moim takim głównym, życiowym wyzwaniem była walka z nieśmiałością. To tak naprawdę proces, który trwa do dzisiaj. W małym gronie bądź z bliskimi znajomymi, a więc wtedy, gdy po prostu czuję się dobrze, nie mam raczej żadnych problemów z wyrażaniem siebie. Kiedy jednak znajduję się nagle w jakiejś większej grupie i mam się wypowiedzieć, zazwyczaj paraliżuje mnie strach. Nigdy nie cierpiałam przemówień, zawsze strasznie się nimi stresowałam, chociaż studia troszkę pomogły mi to przełamywać (a właściwie metoda na: masz prezentację, to robisz, prezentujesz i tyle). Bardzo pomocna była również praca na stanowisku nauczyciela. Toć musiałam w końcu coś do tych uczniów mówić, a że swoją pracę bardzo lubiłam, to i samo przemawianie nie stanowiło dla mnie większego problemu, a wręcz przeciwnie - cieszyłam się, gdy to w końcu mnie ktoś musiał słuchać :).

Odwagę stanowić może również podjecie niekomfortowej, acz ważnej rozmowy. Zwłaszcza, jeśli jest to rozmowa z jedną z najbliższych w Twoim życiu osób, a Ty wiesz, że TA konwersacja jest już wręcz konieczna. Gdy wiesz, że jeśli nie teraz, to już nigdy. I że jeśli tego nie zrobisz, to zostanie z Tobą już na zawsze - ten dyskomfort, że nie możesz już tak dalej, że przecież powinieneś, a jednak...tyle czasu coś Cię powstrzymuje...

... a gdy się w końcu decydujesz, to nie kamień, a wręcz głaz Ci naraz z serca spada. I robi to tak głośno, że aż Ci tętno przyspiesza. I widzisz przed oczyma wszystkie te przykre wydarzenia; i liczysz lata - a może to całe Twoje życie obiło się właśnie o dno studni...?

Odwagą jest dobra komunikacja. Nie narzucanie komuś własnego zdania. Umiejętność zadawania próśb bądź pytań przed postawieniem przed danym faktem.
Może trochę daleko z tym już zaszłam, ale, tak - to też imho ma w sobie mocny wyraz odwagi.

Więc nie ściemniaj. Idź tak, jak chcesz, ale nie ściemniaj. Nie wprowadzaj ludzi w błąd. Nie rób sobie krzywdy. Analizuj fakty. Miej trochę wyobraźni. Trochę zrozumienia. Szacunku do ludzi. A przede wszystkim - do siebie.

Wyznacz sobie drogę. Dobrą drogę.

I miej odwagę nią kroczyć.



---
korolowa

sobota, 13 sierpnia 2016

Ulubione miejsca, czyli spacer po Stargardzie


Jak dobrze czasami jest sobie pofolgować. Po ciężkim, stresującym tygodniu z miłą chęcią razem z A.wybraliśmy się na spacer po Stargardzie. Ostatnimi czasy, z racji zakupu przez A. samochodu oraz przepięknej pogody (nie mówię akurat o minionym tygodniu), najczęściej jeździliśmy nad jezioro i do lasu, aby odpocząć nieco na łonie natury.

Dziś jednak stwierdziliśmy, iż takie wypady doprowadzają nas do tego, że więcej uruchamiamy wtedy czterech kół niż naszych dwóch nóżek, toteż w dniu dzisiejszym zrobiliśmy wyjątek i obraliśmy drogę: ku stargardzkiemu centrum.


Andrzej nareszcie odnalazł deser, który może jeść bez popijania go wódką (dla niewtajemniczonych: A. jest uczulony na jajko i najszybszym lekarstwem na jego śladowe ilości jest właśnie nadmieniony alkohol). Niestety nie pamiętam nazwy tej kawiarnio-lodziarni, w której ów deser został zakupiony ale gdyby ktoś chciał skosztować słodkiego, wegetariańskiego mixu, to owo miejsce mieści się dokładnie tam, gdzie widać - czyli niedaleko kościoła, na ul. Piłsudskiego.

Jako, że A. chciał również napić się kawy, a akurat na naszej drodze znajdowała się kawiarnia, do której już od dawna chciałam zajrzeć, wybraliśmy się do Tajemniczego Ogrodu.

Wnętrze kawiarni zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Gdybym miała być właścicielem jakiegokolwiek lokalu, wyglądałby dokładnie tak, jak ten. Delikatny, nieprzekombinowany, w starym stylu - czyli dokładnie moje klimaty. Czułam się tak, jakbym nagle odnalazła się w innej epoce.
Mojej epoce.



'




Nie tylko wystrój okazał się być tutaj na wysokim poziomie. Mrożona kawa z syropem karmelowym była bardzo dobra, natomiast Andrzej zdecydowanie potwierdził, że wypił tutaj najlepsze w Stargardzie americano.

Tajemniczy Ogród to nie tylko kawiarnia. W swojej ofercie lokal ma również dania obiadowe - makarony, pizze, dania mięsne, przystawki. Jest w czym wybierać :).

Wyszliśmy bardzo zadowoleni, a nasze dobre humory spowodowały, że przeszliśmy się jeszcze kawałeczek dalej, aż do przepięknie rozciągających się pozostałości stargardzkich murów. Nie omieszkałam wykorzystać tak dobrego światła i zrobiłam (a raczej A. uczynił) kilka ujęć.






Cieszę się, że wybraliśmy dzisiaj spacer po Stargardzie z kilku powodów: po pierwsze, przekonałam się, jak świetną kawiarnię mamy w centrum miasta; po drugie: nareszcie więcej chodziłam niż jeździłam, przy okazji zauważając zmiany zachodzące w naszej mieścinie, a po trzecie - no, nie oszukujmy się - zdjęcia to jest to, co uwielbiam (choć, przyznaję, aparat w obecnej komórce jest dość słaby).

A Wy macie jakieś swoje ulubione miejsca, do których uczęszczacie, gdy macie więcej wolnego czasu?

Podzielcie się w komentarzach!

Wasza K.

---
korolowa

wtorek, 26 lipca 2016

Uciec od wszystkiego.

Czasami masz ochotę zamknąć się w czterech ścianach. Albo wyjechać. Daleko. Tam, gdzie nikt i nic Cię nie znajdzie. Poza słońcem. I wodą. Czystym powietrzem. Zapachem wolności...
Nacieszyć chwilą, której już tak dawno nie dotykałeś. Taką tylko dla siebie. Rzucić wszystko w cholerę i pobyć, tak po prostu, sam z sobą.

Marzenia?




Co Cię trzyma za rękę? Co nie daje spokoju, nie da odetchnąć, choć na kilka krótkich momentów?
Praca? Małe dziecko? Matka wymagająca nieustannej opieki?

Wiesz, czym jest poczucie obowiązku? To taka cholera, która jak się przypałęta do Ciebie, to zazwyczaj nie odpuszcza i powtarza w kółko "siedź i rób to!"; "łazienka, kot i umierająca sąsiadka czekają na Ciebie - nie zawiedź ich!" A gdy tylko w Twojej głowie zaczyna kiełkować niewinna myśl o, choćby krótkim, oderwaniu się od tej ponurej rzeczywistości, o chwilowej zmianie, aby móc wyprostować swoje myśli, ona odzywa się ze stanowczym: "NIE! Nigdzie nie pójdziesz." Inni Cię potrzebują. Kot, sąsiadka, ojciec, zniszczona lampa, koledzy z pracy, kumpela, która po raz kolejny opowiada Ci o problemach zdrowotnych swojego psa - Ty ZAWSZE masz być na ich zawołanie.

A gdyby tak raz zaczekali? Przecież i tak nie uciekną. Świat się nie zawali, jeżeli raz poprosisz koleżankę, aby została przy matce. Korona Ci z głowy nie spadnie, jeśli kolega pomoże przy zepsutej lampie. Trzęsienia ziemi też raczej nie spowodujesz, jeżeli opuścisz swoje stanowisko pracy na kilka dni. Albo i choćby na dobę.

Możesz się męczyć i nie dokończyć tego, co na Ciebie czeka.
Albo możesz uciec gdzieś na chwilę, a potem wrócić  - spokojniejszy, pozytywniejszy, ze zdwojoną energią i motywacją do działania.




Wdychaj powietrze. Wypuszczaj nagromadzone, negatywne emocje. Czerp radość z chwili. Żyj w harmonii ze swoją duszą. Nie uszkadzaj jej. Nie kuj. Niech ptaki śpiewają Ci najpiękniejsze treny. Oswój się z wolnością. Zaprzyjaźnij ze słońcem. Zbieraj tęczę po deszczu. Łap chwilę. Oddychaj.

Bo nie zbawisz świata, jeżeli najpierw nie pomożesz sobie.



---
korolowa


sobota, 28 maja 2016

Pod rodzinnymi skrzydłami

Za nami już Boże Ciało. W tym roku święto to wypadło wyjątkowo wcześnie. Zgrało się z innym, ważnym dla wielu ludzi dniem - Dniem Matki. Dla mnie połączenie tego święta z ostatnio spędzonym weekendem było czymś niezwykłym. Nie dlatego, że działy się jakieś cuda...chociaż mogłabym zaryzykować stwierdzenie, że to, co się udało zrealizować w miniony weekend, to swojego rodzaju cud, bowiem nareszcie doszło do tak długo wyczekiwanego, rodzinnego spotkania.


Wydarzenie to odbyło się w przepięknej okolicy, w miejscowości Więcbork.
 Położenie tego miejsca - jezioro, las, dużo zieleni - sprawiło, że było tam tak letnio i sielsko, a my czuliśmy się ze sobą jeszcze swobodniej.


 Łącznie zjechało się nas około trzydzieści osób (prawdopodobnie trochę więcej). Niektóre z nich po raz pierwszy widziałam na oczy, z innymi - po wielu latach -  reaktywowałam znajomość.

Fantastyczne było w tym wszystkim to, że mimo upływu czasu, z praktycznie każdym - czy to z wujostwem, najstarszym pokoleniem czy też z kuzynostwem - z każdym z członków rodziny rozmawiało mi się tak samo dobrze. Nie było chwili, w której  - jak to nierzadko się przecież zdarza - nagle zapada niezręczna cisza. Było tak ciepło, na luzie, a przede wszystkim - co najważniejsze - naprawdę czułam, że łączą nas te same więzły krwi.


W tym momencie bardzo chciałabym podziękować mojemu kuzynostwu z Poznania - gdyby nie oni, to nie wiem jak i czy w ogóle dotarłabym na spotkanie. Gosiu, Marku i Marto - za Waszą życzliwość i dobroć serca, serdecznie dziękuję! Taka ekipa to skarb :)

Po mojej (rudej-jakby ktoś miał wątpliwości) prawej - kuzynka Gosia; po lewej, - Marek z narzeczoną Martą.


A tak apropos - wybaczcie, ale nie mogłam sobie odmówić wrzucenia zdjęcia pojazdu, którym dane mi było tam przybyć - cudowny, hippisowski, wesoły "busik". Dwie godziny w nim, w tak doborowym towarzystwie, to jak dwie minuty. I co tam, że trochę trzęsło. Za to klimat iście woodstockowy - a to lubimy :)




Powrót wyglądał podobnie - tym razem transport busikiem w drugą stronę, a więc do Poznania, a potem już - po wypiciu szybkiej herbatki z kuzynostwem - pociągiem do domu.

***
Ostatni tydzień był bardzo przyjemny. Nareszcie udało nam się zrealizować tak długo obgadywany plan rodzinnego zjazdu, który dodatkowo jak najbardziej się, moim zdaniem, udał. Brakowało mi niektórych twarzy i naprawdę cieszę się, że mogłam zobaczyć się z rodziną, której na co dzień mi jednak brakuje. Przypomina mi o tym właśnie Dzień Matki. Przypomina też czasem widok wspierającego i lubiącego się rodzeństwa.

I choć rodzinę mam dalej niż bliżej - zwłaszcza tę najbliższą - to cieszę się, że istnieją jeszcze na świecie takie osoby, które - w choć minimalny sposób - mi tę rodzinę zastępują. Które tak po prostu rozmawiają ze mną i -  gdy trzeba -  martwią się o mnie. Które lubią ze mną przebywać, bo - po prostu - lubią mnie taką jaką jestem.
Takie osoby to szczęście.

Bo przyjaciele są niczym członkowie rodziny - to właśnie oni podnoszą nas, gdy nasze skrzydła zapominają jak latać.
Byle tylko płomień ich przyjaźni- jak to bywa również w przypadku niektórych krewnych - się zbyt szybko nie wypalał - czego sobie i Wam serdecznie życzę.




---
korolowa

sobota, 7 maja 2016

"Dobre" związki też się rozpadają.

Przeczytałam dziś u MartaPisze posta pt. "Dobre związki się nie rozpadają."
Marta opisuje tutaj fenomen rozpadu kilkuletnich związków. Że przecież nie można wyrzucać drugiego człowieka z naszego życia ot tak, jak zwykłej zabawki. Że to, co złe, co się popsuło, trzeba naprawiać, a nie od razu wyrzucać do śmietnika niczym nadgryzione jabłko . 


Pomyślałam sobie: kurcze, no tak. Gdyby to faktycznie było takie proste.
Przecież różne przypadki chodzą po ludziach. Można mieć niby normalny, dobry związek, w którym na początku aż iskrzyło, a ludzie fantastycznie się ze sobą dogadywali. I wcale, ale to wcale nic nie musi się pogorszyć - chłopak może być dalej fantastycznym facetem:  nie pije, nie zdradza; dziewczyna zaś dalej wita go co rano tym samym uśmiechem i robi mu obiadki. I niby jest tak, jak było. 

Niby. No właśnie.
Bo powoli, z dnia na dzień, miesiąca na miesiąc, roku na rok -  dochodzi do wypalenia. Nie, to nie jest tak, że naraz się kogoś nie kocha, Nie o to chodzi. Po prostu - nie ma już tej chemii. A wtedy - ci, którym się bardziej "przyfarciło", pozostają w przyjaźni i są dla siebie takim dobrym, codziennym wsparciem.

Ktoś może napisać: no tak, ot, zwyczajna rutyna. Że każdego to w końcu dopadnie.
Ja zaś uważam, że to wszystko zależy. Oczywiście, rzadko kiedy się zdarza, aby ludzie czuli po kilku, a już tym bardziej kilkunastu latach bycia razem to samo, co na początku... Jeśli jednak para jest ze sobą nie dlatego, bo rodzina tak chciała, albo "bo miała takie pięęęękne 'oczy'...", jeśli łączy ich jednak coś więcej: pasje, charakter, sposoby spędzania wolnego czasu; to wierzę, że taka miłość - czy jakkolwiek chcielibyście to nazwać - nie wygaśnie. 




I choćby czasami coś kusiło, pojawiły się  chwile zwątpienia; choćby czasem kolejny raz się poważnie zastanawiało nad wspólną przyszłością (bo może coś w życiu  tracę/ gdzieś czeka na mnie coś lepszego, z kimś innym u boku?) - to, gdy przywołasz w swej głowie jej śmiejące się do Ciebie oczy, już wiesz : przez to całe bagno, zawieruchy i inne ludzkie nieszczęścia, najprawdopodobniej przejdziecie właśnie razem.


P.S. Jeżeli spodobał Ci się post - będę wdzięczna za udostępnienie go - wystarczy wcisnąć ten niebieski przycisk z napisem "Udostępnij" w lewym, górnym rogu nad postem :)

---
korolowa