Polub mnie na FB :)

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Blue Valentine, czyli o relacji pełnej niespełnionych oczekiwań

Zakochujesz się. Twój wewnętrzny świat wypełniony jest ćwierkającymi najpiękniejsze melodie ptakami, mróweczkami kłującymi raz po raz niczym szpileczki, mówiącymi do Ciebie "tak, to jest to!" Co chwila płaczesz i śmiejesz się na przemian, bo endorfiny i inne hormony powodują u Ciebie burzę radości, pragnienia i ekscytacji. Jest Ci, po prostu, najcudowniej na świecie.

Pewnego dnia, on klęka przed Tobą na kolanach.
Boże, myślisz sobie, jakie to cudowne. Jestem taka szczęśliwa. "Nigdy, przenigdy nie zamieniłabym Go na kogokolwiek innego!"

Bierzecie ślub. Mijają dwa lata, potem cztery. Mieszkanie razem nie stanowi już takiej atrakcji, jaką zapewniał Wam pierwszy rok pod wspólnym dachem. Nie ma już fajerwerków, żadnych ogromnych wzlotów. Owszem, dziecko dało Ci nadzieję, że założycie cudowną rodzinę. Przecież się kochacie. Przynajmniej w teorii...

Doczekałaś się zaręczyn, ślubu i dzidziusia. Ze zmartwieniem zauważasz, że nie masz już na co czekać. W swoim prywatnym życiu, osiągnęłaś w zasadzie wszystko, czego przez tyle lat wyczekiwałaś.
Czy aby na pewno? - odzywa się po jakimś czasie cichy, wewnętrzny głos.
"Cicho tam!" - odpowiadasz mu nerwowo. Przecież masz kochającego męża, wspaniałą, śliczną córeczkę. Czego więcej mogłoby Ci brakować do szczęścia?


zdjęcie:fanpop.com


Ściany w domu zdają się być coraz bardziej szare. Brakuje im kolorów. "Tak jak mojemu życiu", myślisz w głębi duszy. Gdzie ja jestem, dlaczego znalazłam się właśnie tutaj?

Mężczyzna Twoich marzeń po czasie okazuje się posiadać wady. Największą jest to, że kocha Cię bezgranicznie i jest dla Ciebie za dobry. Ty pragniesz skurwysyna, który pchnie Cię na łóżko i będzie przeklinał gorzej niż Kargul Pawlaka. Chciałabyś, aby Cię poniżał, gwałcił i rozstawiał po kątach, drąc się z kanapy o kolejne piwo? Naprawdę, pragniesz być jego dziwką? Czego tak naprawdę chcesz?

Sama już nie wiesz, o co Ci chodzi. Przecież masz wszystko, chociaż...tak naprawdę czujesz, że nie masz nic. Czego Ci brakuje? Fantazji? Pieprzonych fajerwerków?

A Ty, mężczyzno? Naprawdę wystarcza Ci praca za tysiąc pięćset i byle co do garnka włożyć? Bo wiesz, frustracja Twojej lubej też nie wzięła się tak całkiem znikąd.  Chociaż ciężko Cię ganić za to, że wystarcza Ci po prostu to, co jest - w końcu już na samym początku pokazałeś, że nie będziesz żadnym wybitnym astrologiem, lekarzem czy nawet księgowym.

Oddaliliście się od siebie tak, że dalej już nie można. Ona rozpaczliwie rozgląda się za innymi, z tęsknoty za emocjami, fascynacją, dziką namiętnością. Obietnicą na coś lepszego, niż Ty jej zapewniasz.

Dlatego - znów klękasz. Tym razem nie prosisz. Błagasz. Żeby się opamiętała. Że przecież potomstwo. Że jak tak można, że dziecko nie powinno wychowywać się w rozbitej rodzinie - wystarczy, że Ty już kiedyś musiałeś przez to przechodzić. Drugi raz tego nie chcesz. Nie dla Waszej małej.

A Ty, dziewczyno? Tak, wiem: nie chcesz żyć na siłę i "nieszczęśliwie". Chcesz czuć się spełniona zarówno prywatnie jak i zawodowo. Ale przecież ON musiał wszystko zepsuć. Nie chce nawet próbować się dostosować. Jak on w ogóle śmie czegoś ode mnie wymagać, skoro sam nie potrafi spełnić moich oczekiwań? Być takim, jakim go naprawdę pragnę?

Gdzieś. w pogoni za tym Waszym niezdefiniowanym do końca szczęściem, rozmyły się Wasze oczekiwania.
Nie ma już ćwierkających ptaków, a po mróweczkach - zostały jedynie bąble.
Nie ma śpiewów do rana, ani fal zapowiadających romantyczny wieczór we dwoje. Nie ma smaków ani kolorów. Tylko ciemne brudy szarości.

I wtedy okazuje się, że z miłości, z tego pięknie zapowiadającego się, jakże wzlotnego uczucia, poza pyłkami niespełnionych oczekiwań i złamanych przysiąg - nie pozostało już między Wami zupełnie nic.



---

korolowa



niedziela, 16 sierpnia 2015

Rozmowy para(NIE)normalne

Kiedy tracicie ukochaną osobę, najpierw załatwiacie wszelkie formalności związane z ceremonią pogrzebową. Organizujecie stypę, na którą zapraszacie najbliższe Wam (i zmarłemu) osoby, decydujecie o  księdzu, rodzaju pochówku i tak dalej.
Ludzie się zjeżdżają, składają kondolencje, płaczą albo udają że płaczą, potem jedzą, aż w końcu wyjeżdżają.

I zostajecie sami.


Przez pierwszy tydzień, miesiąc, góra dwa, co poniektórzy dzwonią do Was z zapytaniami w stylu "Jak się czujesz?', "Odwiedź nas w końcu koniecznie!", po czym, telefon nagle cichnie.
Nie ma już żadnych zaproszeń, żadnych pytań   Nie ma niczego. A przecież, tak naprawdę, wtedy zaczyna się odczuwać tęsknotę i to poczucie, że czegoś brak. 

Nie chcę tu robić specjalnych  osobistych wywodów, ale cholernie mi brakuje mojej Mamy.
Czasami się na nią złościłam, innym razem ona mogła mieć do mnie o coś pretensje, ale zazwyczaj były to pierdoły, podobne do tych w wielu innych rodzinach.

Moja Mama była najcudowniejszą kobietą na świecie. I nie piszę tak tylko dlatego, że jestem jej córką (choć po części to też na pewno jest jednym z powodów).  
Gdybym miała ją opisać maksymalnie dwoma słowami, napisałabym: optymistyczna realistka. Zawsze radosna, kwitnąca, szczera, energiczna... i piękna.
Chodzący żywioł, jednak z zachowawczym rozsądkiem. Więcej w niej jednak było tego szaleństwa, miała taki błysk w oku... I tylko ona potrafiła naprawdę wyczuć, kiedy coś się u mnie zmieniało. Nie dało jej się pod tym względem oszukać. 
Zaskakiwała mnie czasem swoją otwartością, innym razem nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego o pewnych sprawach nie chce raczej rozmawiać. Chociaż mówiła mi wiele. I ja Jej też. Na pewno nie wszystko, ale może to i lepiej - w końcu, jak to Matka, bała się o mnie. A ona była cudowną Mamą - na przyjacielskich relacjach, tak, ale nie kumpelą, lecz właśnie - stuprocentową, po prostu kochaną, Mamą.

Początkowo nie odczułam Jej braku jakoś mocno, ponieważ miałam naprawdę wiele zajęć na głowie - a to były zajęcia na uczelni, a to - jeszcze w tamtym okresie - ogród i pies, którym trzeba się było zaopiekować, a to posiedzieć z Tatą, pouczyć się, spotkać z przyjaciółkami - przy moim trybie dnia, przez pierwszych kilka miesięcy, w ogóle nie miałam czasu dla siebie. Bo wtedy, było prawie 
wszystko.
A potem, nagle, zostało jedno wielkie NIC.
Nie ma już buszującego  w ogrodzie psa. Nie ma ogrodu. Mieszkanie na kilka miesięcy stało się przystanią samotności. Potem zapełnił je ktoś inny, ale teraz...

... chwilowo znowu jest tak jakby puste. Tak puste jak nigdy wcześniej. Bije od niego takim chłodem, taką...otchłanią, w której niby nie ma niczego poza mną - a może właśnie, może właśnie jest coś jeszcze.

Bo inaczej jest, gdy po prostu w środku nocy nagle drzwi walną z hukiem, bo przecież mogłam ich nie domknąć. Jak jednak wytłumaczyć fakt, że jakieś pół godziny później z wyłączonego laptopa nagle zaczyna rozbrzmiewać włączona wcześniej na Youtube muzyka?

Już wcześniej czułam obecność Mamy, nigdy wcześniej się jednak nie bałam. Zawsze mi pomagała, wskazywała wyjście z danej sytuacji - naprawdę, czułam, jakby nade mną czuwała i pomagała mi wyjść obronną ręką z każdej opresji.

Ale to ostatnie zdarzenie, w środku nocy, naprawdę mnie zmroziło. Nie dałam rady zasnąć. Miałam ochotę płakać, ale nawet nie mogłam z siebie niczego wydobyć.
Dlatego pod wieczór dnia następnego, przed pójściem spać, wypiłam trochę wina, podwójną melisę, uspokoiłam się nieco, zostawiłam sobie nawet włączone na noc radio... po to, aby drugi dzień pod rząd obudzić się dokładnie w pół do trzeciej, tak o, bez powodu, nie wiadomo, dlaczego.

Dlatego, kolejnego dnia, wybrałam się na spacer. Taki dłuższy. Porozmawiałam z Nią. Myślałam:
"Może po prostu chciała mi na coś zwrócić uwagę, coś przekazać?"

I na tym pewnie by się ten post zakończył, ponieważ, tak naprawdę, napisałam go już kilka dni temu i prawie opublikowałam, ale jakoś się z tą publikacją wstrzymałam.

Bo wiecie, byłam u Niej. Chciałam się dowiedzieć, o czym chciała mi powiedzieć, lecz wtedy się od Niej tego nie dowiedziałam, chociaż czekałam bardzo długo.

Dopiero dzisiaj, po kilku dniach, dała mi odpowiedź. To, na co się tak wyczekałam. To, co naprawdę, już gdzieś w środku wiedziałam. To, co czułam już od dawna, lecz zagłuszałam gdzieś, skąd nie miało prawa wyjść, ale w końcu, pobudzone przez Nią - eksplodowało ze mnie niczym nieobliczalna, tykająca bomba.

Ale to, wybaczcie - zatrzymam już dla siebie.

---
korolowa

niedziela, 2 sierpnia 2015

Woodstock 2015, czyli gdzie byłam, gdy mnie nie było

Po mega męczącym dla mnie okresie, nareszcie przyszedł czas na urlop. To znaczy, właśnie go kończę z dniem dzisiejszym. Ale to nic - przynajmniej dziś mam czas na to, aby opisać Wam jedno z miejsc, w których miałam szczęście w tym roku się pojawić.
Przystanek Woodstock to obecnie jedno z największych wydarzeń typu open'air w Polsce. 
Ogólnie rzecz ujmując, to jedno wielkie, kilkudniowe namiotowisko. 
Jako, że był to mój pierwszy raz na kostrzyńskiej ziemi, byłam niesamowicie podekscytowana.
Czy przeżyję? Czy mnie nie rozdepczą? A co, jeśli się zgubię, złamię duży palec u prawej nogi lub zjedzą mnie mrówki?

Zacznijmy może od naszych przygotowań. Niestety prognoza pogody nie wydawała się zbyt optymistyczna, zatem zdecydowałam się "w razie wu" na dwie pary długich spodni + jedną 3/4 (której ostatecznie nie wykorzystałam, ponieważ nie chciało mi się jej wyciągać). Poza tym: apteczka (woda utleniona, plastry, tabletki na ból głowy itd.),  prowiant - czyli chleb, nutella, masło orzechowe i paprykarz szczeciński + masa batoników (z całego asortymentu wykorzystaliśmy dwie kromki chleba - seriously!), kurtka przeciwdeszczowa, a co najważniejsze - chusteczki nawilżające  i papier toaletowy - tego nigdy za mało! Polecam również - o czym sama nie pomyślałam - zabrać ze sobą żel antybakteryjny (dzięki, Ala!).



(Zabraliśmy również to, co widać na załączonym obrazku. Bardzo nam się przydało do posiadówek przednamiotowych. I nie, nie chodzi mi o wódkę.)

Wiedziałam, że będzie śmiesznie już od momentu wyjścia z dworca PKP, kiedy to z kolegą [M] udałam się na zakupy do miastowego Lidla, podczas gdy A. pilnował naszych rzeczy. Przy kasie M. pyta się kasjera o miejsce odjazdów busów na pole Woodstockowe, po czym pan nas grzecznie poinformował, że odjeżdżają spod Lidla i z jeszcze jakiegoś tam miejsca. Na co M., tak całkiem serio: "A gdzie jest Lidl?"

Jeśli chodzi o koncerty - niestety nie wiem, jak było na Flogging Molly (w czasie, gdy to się odbywało, ja spałam już smacznie, wykąpana, w swoim łóżeczku), natomiast jedyną kapelą, na koncert której wybrałam się jak najbardziej świadomie i z wielkim zainteresowaniem, było Within Temptation. Energia bijąca ze sceny, świetna muzyka, a do tego ta ostatnia piosenka wykonana z Roguckim 'The whole world is watching'... coś pięknego!





Resztę słyszałam raczej przypadkiem, gdzieś przechodząc (poza Melą Koteluk, na którą poszliśmy razem z kolegą, który później się zgubił i nie wiedział jak wrócić do naszego namiotu - ups, sorry, taki mamy klimat!) i zajadając się pysznymi, gorącymi bułeczkami z Lidla (serio, naprawdę są niesamowicie dobre!). Swoją drogą, okazują się, przy taaaaakich kolejkach jakie tam panowały, bycie niską osobą okazuje się być naprawdę ogromnym szczęściem :D.


Najlepsze a(tra)kcje

Poza wspomnianym pytaniem w Lidlu (o Lidla), było wieeeleee innych zabawnych momentów, typu gra w tabu i nasze odpowiedzi; niemal całkowite zniszczenie obydwu par butów przez M. i rezygnacja z zakupu trampków za 20 zł na rzecz maski- Krzyku za 15 zł; noszenie papieru toaletowego przez A. na głowie w ostatni dzień itp.Number one stało się dla mnie jednak moje wyjście z toalety, kiedy to w czasie koncertu musiałam wyjść do WC, zaś chłopcy czekali na mnie grzecznie przed toi-toiami. Wychodzę zatem z powrotem na zewnątrz (szczęśliwa jak nie wiem, bo do tej pory pamiętam te przecudne zapachy), a tu naraz masa okrzyków typu "Hurra! Wróciłaś! " , "Jeesteeś!", "Udało ci się!", po czym nagle czuję jak unoszę się do góry, a wszyscy patrzą na nas jak na...(dopiszcie sobie co chciecie ) :D. Trójka chłopaków wiwatujących na widok mnie wracającej z toi-toia i prawie że podrzucających mnie do góry z tego powodu - bezcenne przeżycie. :D.

Żeby nie było, że wymieniam tylko same plusy - well, niestety, jak już zdążyłam wspomnieć, tym razem pogoda niezbyt, poza sobotą, dopisała. Zasłyszałam, że ponoć to najzimniejszy Woodstock od co najmniej 10 lat - w nocy z piątku na sobotę było zaledwie 6 stopni!Na szczęście świetna atmosfera i ludzie, z którymi się tam spotkałam sprawiły, że mogłam się całkowicie zresetować i naprawdę, naprawdę porządnie odpocząć. Prawie trzy dni bez mediów, fejsa i instagrama. Rozmowy przy piwie. Leżenie przed namiotem. Nieprzespane, zimne noce. Gorąca sobota i piach w oczach, bo dużo dymu i jeszcze więcej ludzi.



Zresztą, tego nie da się opisać. Tam po prostu trzeba być! Dlatego zachęcam Was gorąco, abyście kiedyś wybrali się na to widowisko i przeżyli to razem ze mną.

Chociaż ten jeden, jeden raz w życiu.



Gorąco pozdrawiam!


---
korolowa

PS Przepraszam Was za format tego posta, ale od półtorej godziny próbuję go naprawić i niestety niewiele się w tej kwestii zmieniło :( a niedługo muszę w końcu iść sobie zrobić kanapki do pracy :D.