Polub mnie na FB :)

niedziela, 15 listopada 2015

Przeznaczenie?

Po ostatnich wydarzeniach zaczynam wierzyć w przeznaczenie. W to, że następujące po sobie koleje losu nie zdarzają się całkowicie przypadkowo. Zawsze jest w tym jakiś ukryty sens. Choćby i ledwie dostrzegalny, ale jednak.

Co prawda nie wiem i nie potrafię zrozumieć, dlaczego we Francji doszło do takiej tragedii (?). Czym sobie Ci ludzie - wszakże nie tylko Francuzi  - zasłużyli na ten los? A może kryje się za tym jakiś spisek? Może imigranci również nie trafiają do nas tak całkiem bez powodu? Czy komuś przyszło na myśl, że ktoś może chcieć wywołać kolejną, potężną wojnę? W końcu w czasach kryzysu, wojna częściowo napędza gospodarkę. Produkuje się broń. Pełne uzbrojenie.
A zamach 9/11? Kto jeszcze sądzi, że stali za tym "tylko" jacyś popaprańcy z Al Ka'idy?

U mnie chyba nie ma wydarzeń, które by nie wpłynęły na to, co działo się dalej. Zresztą, bez przyczyny, nie ma skutku. Bez ciasta nie będzie pierogów. Taka reakcja łańcuchowa, dzięki której już za miesiąc prawdopodobnie zobaczę stolicę świata. Gdyby mi ktoś jeszcze pięć lat temu powiedział, że się wybiorę tam, gdzie się wybieram i na tak długo, na ile zamierzam, popukałabym się mocno w głowę.
A jednak.
Życie pisze różne scenariusze. Czasami wręcz niewiarygodne.
Tylko trzeba nauczyć się przyjmować je z pokorą. A czasami i z otwartymi rękoma.




---
korolowa

wtorek, 29 września 2015

Przebudzenie

Czerwień liści przesłoniła jej oczy. Opadające na twarz kasztanowe kosmyki włosów dodatkowo utrudniały widoczność. Policzki nabrały różu, takiego delikatnego, szlachetnego różu. Powietrze dmuchało delikatnym mrozem.


Wdychała je w siebie. Wdychała głęboko. Czuła jak budzi się do życia. Do nowego, nieznanego. bytu, który się właśnie zaczynał.

Postanowiła podążać za marzeniami. Nie poddawać się niczyjej presji. Pragnęła szacunku i akceptacji - tak niewiele, a jednocześnie tak dużo. W końcu wszystko zależy od punktu siedzenia. Tylko dlaczego to niemal zawsze właśnie ona musiała dostosowywać swoje krzesło pod inny stolik?

Wiedziała, że w życiu popełniła różne błędy. Ale jeden, największy, to wieczne kompromisy. Ba, żeby tylko! Kompromis to za duże słowo - to było zwyczajne chodzenie na ustępstwa.
Dla świętego spokoju. Bo po co się kłócić? Po co psuć sobie nawzajem nerwy?

Dopiero po latach, po wielu latach, zrozumiała, że właśnie przez to; przez to ciągłe ukrywanie swych emocji,  nieustanne hamowanie się, aby czegoś przykrego nie powiedzieć; przez bycie takim podnóżkiem do czyichś szlachetnych nóżek - to właśnie ona była jednym wielkim chodzącym kłębowiskiem nerwów.

Nie mogła sobie na to dłużej pozwalać. Czuła się jak wulkan, który zaraz tryśnie lawą. Zbyt długo skrywała nawarstwiające się z dnia na dzień pomieszanie żalu i niezgody na obecny stan rzeczy. Tym razem ktoś inny musiał przesunąć krzesełko.


Więc szła.

Wiatr pieścił jej twarz i dotykał czule jej obu dłoni. To on ciągnął ją delikatnie do przodu.
Szeptał cicho na ucho, że musi iść dalej i walczyć. I uwierzyć w to jak bardzo jest wartościowa.

A ona mu podziękowała, odgarnęła kosmyki, wzięła do ręki liście i poszła przed siebie.



---
korolowa

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Blue Valentine, czyli o relacji pełnej niespełnionych oczekiwań

Zakochujesz się. Twój wewnętrzny świat wypełniony jest ćwierkającymi najpiękniejsze melodie ptakami, mróweczkami kłującymi raz po raz niczym szpileczki, mówiącymi do Ciebie "tak, to jest to!" Co chwila płaczesz i śmiejesz się na przemian, bo endorfiny i inne hormony powodują u Ciebie burzę radości, pragnienia i ekscytacji. Jest Ci, po prostu, najcudowniej na świecie.

Pewnego dnia, on klęka przed Tobą na kolanach.
Boże, myślisz sobie, jakie to cudowne. Jestem taka szczęśliwa. "Nigdy, przenigdy nie zamieniłabym Go na kogokolwiek innego!"

Bierzecie ślub. Mijają dwa lata, potem cztery. Mieszkanie razem nie stanowi już takiej atrakcji, jaką zapewniał Wam pierwszy rok pod wspólnym dachem. Nie ma już fajerwerków, żadnych ogromnych wzlotów. Owszem, dziecko dało Ci nadzieję, że założycie cudowną rodzinę. Przecież się kochacie. Przynajmniej w teorii...

Doczekałaś się zaręczyn, ślubu i dzidziusia. Ze zmartwieniem zauważasz, że nie masz już na co czekać. W swoim prywatnym życiu, osiągnęłaś w zasadzie wszystko, czego przez tyle lat wyczekiwałaś.
Czy aby na pewno? - odzywa się po jakimś czasie cichy, wewnętrzny głos.
"Cicho tam!" - odpowiadasz mu nerwowo. Przecież masz kochającego męża, wspaniałą, śliczną córeczkę. Czego więcej mogłoby Ci brakować do szczęścia?


zdjęcie:fanpop.com


Ściany w domu zdają się być coraz bardziej szare. Brakuje im kolorów. "Tak jak mojemu życiu", myślisz w głębi duszy. Gdzie ja jestem, dlaczego znalazłam się właśnie tutaj?

Mężczyzna Twoich marzeń po czasie okazuje się posiadać wady. Największą jest to, że kocha Cię bezgranicznie i jest dla Ciebie za dobry. Ty pragniesz skurwysyna, który pchnie Cię na łóżko i będzie przeklinał gorzej niż Kargul Pawlaka. Chciałabyś, aby Cię poniżał, gwałcił i rozstawiał po kątach, drąc się z kanapy o kolejne piwo? Naprawdę, pragniesz być jego dziwką? Czego tak naprawdę chcesz?

Sama już nie wiesz, o co Ci chodzi. Przecież masz wszystko, chociaż...tak naprawdę czujesz, że nie masz nic. Czego Ci brakuje? Fantazji? Pieprzonych fajerwerków?

A Ty, mężczyzno? Naprawdę wystarcza Ci praca za tysiąc pięćset i byle co do garnka włożyć? Bo wiesz, frustracja Twojej lubej też nie wzięła się tak całkiem znikąd.  Chociaż ciężko Cię ganić za to, że wystarcza Ci po prostu to, co jest - w końcu już na samym początku pokazałeś, że nie będziesz żadnym wybitnym astrologiem, lekarzem czy nawet księgowym.

Oddaliliście się od siebie tak, że dalej już nie można. Ona rozpaczliwie rozgląda się za innymi, z tęsknoty za emocjami, fascynacją, dziką namiętnością. Obietnicą na coś lepszego, niż Ty jej zapewniasz.

Dlatego - znów klękasz. Tym razem nie prosisz. Błagasz. Żeby się opamiętała. Że przecież potomstwo. Że jak tak można, że dziecko nie powinno wychowywać się w rozbitej rodzinie - wystarczy, że Ty już kiedyś musiałeś przez to przechodzić. Drugi raz tego nie chcesz. Nie dla Waszej małej.

A Ty, dziewczyno? Tak, wiem: nie chcesz żyć na siłę i "nieszczęśliwie". Chcesz czuć się spełniona zarówno prywatnie jak i zawodowo. Ale przecież ON musiał wszystko zepsuć. Nie chce nawet próbować się dostosować. Jak on w ogóle śmie czegoś ode mnie wymagać, skoro sam nie potrafi spełnić moich oczekiwań? Być takim, jakim go naprawdę pragnę?

Gdzieś. w pogoni za tym Waszym niezdefiniowanym do końca szczęściem, rozmyły się Wasze oczekiwania.
Nie ma już ćwierkających ptaków, a po mróweczkach - zostały jedynie bąble.
Nie ma śpiewów do rana, ani fal zapowiadających romantyczny wieczór we dwoje. Nie ma smaków ani kolorów. Tylko ciemne brudy szarości.

I wtedy okazuje się, że z miłości, z tego pięknie zapowiadającego się, jakże wzlotnego uczucia, poza pyłkami niespełnionych oczekiwań i złamanych przysiąg - nie pozostało już między Wami zupełnie nic.



---

korolowa



niedziela, 16 sierpnia 2015

Rozmowy para(NIE)normalne

Kiedy tracicie ukochaną osobę, najpierw załatwiacie wszelkie formalności związane z ceremonią pogrzebową. Organizujecie stypę, na którą zapraszacie najbliższe Wam (i zmarłemu) osoby, decydujecie o  księdzu, rodzaju pochówku i tak dalej.
Ludzie się zjeżdżają, składają kondolencje, płaczą albo udają że płaczą, potem jedzą, aż w końcu wyjeżdżają.

I zostajecie sami.


Przez pierwszy tydzień, miesiąc, góra dwa, co poniektórzy dzwonią do Was z zapytaniami w stylu "Jak się czujesz?', "Odwiedź nas w końcu koniecznie!", po czym, telefon nagle cichnie.
Nie ma już żadnych zaproszeń, żadnych pytań   Nie ma niczego. A przecież, tak naprawdę, wtedy zaczyna się odczuwać tęsknotę i to poczucie, że czegoś brak. 

Nie chcę tu robić specjalnych  osobistych wywodów, ale cholernie mi brakuje mojej Mamy.
Czasami się na nią złościłam, innym razem ona mogła mieć do mnie o coś pretensje, ale zazwyczaj były to pierdoły, podobne do tych w wielu innych rodzinach.

Moja Mama była najcudowniejszą kobietą na świecie. I nie piszę tak tylko dlatego, że jestem jej córką (choć po części to też na pewno jest jednym z powodów).  
Gdybym miała ją opisać maksymalnie dwoma słowami, napisałabym: optymistyczna realistka. Zawsze radosna, kwitnąca, szczera, energiczna... i piękna.
Chodzący żywioł, jednak z zachowawczym rozsądkiem. Więcej w niej jednak było tego szaleństwa, miała taki błysk w oku... I tylko ona potrafiła naprawdę wyczuć, kiedy coś się u mnie zmieniało. Nie dało jej się pod tym względem oszukać. 
Zaskakiwała mnie czasem swoją otwartością, innym razem nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego o pewnych sprawach nie chce raczej rozmawiać. Chociaż mówiła mi wiele. I ja Jej też. Na pewno nie wszystko, ale może to i lepiej - w końcu, jak to Matka, bała się o mnie. A ona była cudowną Mamą - na przyjacielskich relacjach, tak, ale nie kumpelą, lecz właśnie - stuprocentową, po prostu kochaną, Mamą.

Początkowo nie odczułam Jej braku jakoś mocno, ponieważ miałam naprawdę wiele zajęć na głowie - a to były zajęcia na uczelni, a to - jeszcze w tamtym okresie - ogród i pies, którym trzeba się było zaopiekować, a to posiedzieć z Tatą, pouczyć się, spotkać z przyjaciółkami - przy moim trybie dnia, przez pierwszych kilka miesięcy, w ogóle nie miałam czasu dla siebie. Bo wtedy, było prawie 
wszystko.
A potem, nagle, zostało jedno wielkie NIC.
Nie ma już buszującego  w ogrodzie psa. Nie ma ogrodu. Mieszkanie na kilka miesięcy stało się przystanią samotności. Potem zapełnił je ktoś inny, ale teraz...

... chwilowo znowu jest tak jakby puste. Tak puste jak nigdy wcześniej. Bije od niego takim chłodem, taką...otchłanią, w której niby nie ma niczego poza mną - a może właśnie, może właśnie jest coś jeszcze.

Bo inaczej jest, gdy po prostu w środku nocy nagle drzwi walną z hukiem, bo przecież mogłam ich nie domknąć. Jak jednak wytłumaczyć fakt, że jakieś pół godziny później z wyłączonego laptopa nagle zaczyna rozbrzmiewać włączona wcześniej na Youtube muzyka?

Już wcześniej czułam obecność Mamy, nigdy wcześniej się jednak nie bałam. Zawsze mi pomagała, wskazywała wyjście z danej sytuacji - naprawdę, czułam, jakby nade mną czuwała i pomagała mi wyjść obronną ręką z każdej opresji.

Ale to ostatnie zdarzenie, w środku nocy, naprawdę mnie zmroziło. Nie dałam rady zasnąć. Miałam ochotę płakać, ale nawet nie mogłam z siebie niczego wydobyć.
Dlatego pod wieczór dnia następnego, przed pójściem spać, wypiłam trochę wina, podwójną melisę, uspokoiłam się nieco, zostawiłam sobie nawet włączone na noc radio... po to, aby drugi dzień pod rząd obudzić się dokładnie w pół do trzeciej, tak o, bez powodu, nie wiadomo, dlaczego.

Dlatego, kolejnego dnia, wybrałam się na spacer. Taki dłuższy. Porozmawiałam z Nią. Myślałam:
"Może po prostu chciała mi na coś zwrócić uwagę, coś przekazać?"

I na tym pewnie by się ten post zakończył, ponieważ, tak naprawdę, napisałam go już kilka dni temu i prawie opublikowałam, ale jakoś się z tą publikacją wstrzymałam.

Bo wiecie, byłam u Niej. Chciałam się dowiedzieć, o czym chciała mi powiedzieć, lecz wtedy się od Niej tego nie dowiedziałam, chociaż czekałam bardzo długo.

Dopiero dzisiaj, po kilku dniach, dała mi odpowiedź. To, na co się tak wyczekałam. To, co naprawdę, już gdzieś w środku wiedziałam. To, co czułam już od dawna, lecz zagłuszałam gdzieś, skąd nie miało prawa wyjść, ale w końcu, pobudzone przez Nią - eksplodowało ze mnie niczym nieobliczalna, tykająca bomba.

Ale to, wybaczcie - zatrzymam już dla siebie.

---
korolowa

niedziela, 2 sierpnia 2015

Woodstock 2015, czyli gdzie byłam, gdy mnie nie było

Po mega męczącym dla mnie okresie, nareszcie przyszedł czas na urlop. To znaczy, właśnie go kończę z dniem dzisiejszym. Ale to nic - przynajmniej dziś mam czas na to, aby opisać Wam jedno z miejsc, w których miałam szczęście w tym roku się pojawić.
Przystanek Woodstock to obecnie jedno z największych wydarzeń typu open'air w Polsce. 
Ogólnie rzecz ujmując, to jedno wielkie, kilkudniowe namiotowisko. 
Jako, że był to mój pierwszy raz na kostrzyńskiej ziemi, byłam niesamowicie podekscytowana.
Czy przeżyję? Czy mnie nie rozdepczą? A co, jeśli się zgubię, złamię duży palec u prawej nogi lub zjedzą mnie mrówki?

Zacznijmy może od naszych przygotowań. Niestety prognoza pogody nie wydawała się zbyt optymistyczna, zatem zdecydowałam się "w razie wu" na dwie pary długich spodni + jedną 3/4 (której ostatecznie nie wykorzystałam, ponieważ nie chciało mi się jej wyciągać). Poza tym: apteczka (woda utleniona, plastry, tabletki na ból głowy itd.),  prowiant - czyli chleb, nutella, masło orzechowe i paprykarz szczeciński + masa batoników (z całego asortymentu wykorzystaliśmy dwie kromki chleba - seriously!), kurtka przeciwdeszczowa, a co najważniejsze - chusteczki nawilżające  i papier toaletowy - tego nigdy za mało! Polecam również - o czym sama nie pomyślałam - zabrać ze sobą żel antybakteryjny (dzięki, Ala!).



(Zabraliśmy również to, co widać na załączonym obrazku. Bardzo nam się przydało do posiadówek przednamiotowych. I nie, nie chodzi mi o wódkę.)

Wiedziałam, że będzie śmiesznie już od momentu wyjścia z dworca PKP, kiedy to z kolegą [M] udałam się na zakupy do miastowego Lidla, podczas gdy A. pilnował naszych rzeczy. Przy kasie M. pyta się kasjera o miejsce odjazdów busów na pole Woodstockowe, po czym pan nas grzecznie poinformował, że odjeżdżają spod Lidla i z jeszcze jakiegoś tam miejsca. Na co M., tak całkiem serio: "A gdzie jest Lidl?"

Jeśli chodzi o koncerty - niestety nie wiem, jak było na Flogging Molly (w czasie, gdy to się odbywało, ja spałam już smacznie, wykąpana, w swoim łóżeczku), natomiast jedyną kapelą, na koncert której wybrałam się jak najbardziej świadomie i z wielkim zainteresowaniem, było Within Temptation. Energia bijąca ze sceny, świetna muzyka, a do tego ta ostatnia piosenka wykonana z Roguckim 'The whole world is watching'... coś pięknego!





Resztę słyszałam raczej przypadkiem, gdzieś przechodząc (poza Melą Koteluk, na którą poszliśmy razem z kolegą, który później się zgubił i nie wiedział jak wrócić do naszego namiotu - ups, sorry, taki mamy klimat!) i zajadając się pysznymi, gorącymi bułeczkami z Lidla (serio, naprawdę są niesamowicie dobre!). Swoją drogą, okazują się, przy taaaaakich kolejkach jakie tam panowały, bycie niską osobą okazuje się być naprawdę ogromnym szczęściem :D.


Najlepsze a(tra)kcje

Poza wspomnianym pytaniem w Lidlu (o Lidla), było wieeeleee innych zabawnych momentów, typu gra w tabu i nasze odpowiedzi; niemal całkowite zniszczenie obydwu par butów przez M. i rezygnacja z zakupu trampków za 20 zł na rzecz maski- Krzyku za 15 zł; noszenie papieru toaletowego przez A. na głowie w ostatni dzień itp.Number one stało się dla mnie jednak moje wyjście z toalety, kiedy to w czasie koncertu musiałam wyjść do WC, zaś chłopcy czekali na mnie grzecznie przed toi-toiami. Wychodzę zatem z powrotem na zewnątrz (szczęśliwa jak nie wiem, bo do tej pory pamiętam te przecudne zapachy), a tu naraz masa okrzyków typu "Hurra! Wróciłaś! " , "Jeesteeś!", "Udało ci się!", po czym nagle czuję jak unoszę się do góry, a wszyscy patrzą na nas jak na...(dopiszcie sobie co chciecie ) :D. Trójka chłopaków wiwatujących na widok mnie wracającej z toi-toia i prawie że podrzucających mnie do góry z tego powodu - bezcenne przeżycie. :D.

Żeby nie było, że wymieniam tylko same plusy - well, niestety, jak już zdążyłam wspomnieć, tym razem pogoda niezbyt, poza sobotą, dopisała. Zasłyszałam, że ponoć to najzimniejszy Woodstock od co najmniej 10 lat - w nocy z piątku na sobotę było zaledwie 6 stopni!Na szczęście świetna atmosfera i ludzie, z którymi się tam spotkałam sprawiły, że mogłam się całkowicie zresetować i naprawdę, naprawdę porządnie odpocząć. Prawie trzy dni bez mediów, fejsa i instagrama. Rozmowy przy piwie. Leżenie przed namiotem. Nieprzespane, zimne noce. Gorąca sobota i piach w oczach, bo dużo dymu i jeszcze więcej ludzi.



Zresztą, tego nie da się opisać. Tam po prostu trzeba być! Dlatego zachęcam Was gorąco, abyście kiedyś wybrali się na to widowisko i przeżyli to razem ze mną.

Chociaż ten jeden, jeden raz w życiu.



Gorąco pozdrawiam!


---
korolowa

PS Przepraszam Was za format tego posta, ale od półtorej godziny próbuję go naprawić i niestety niewiele się w tej kwestii zmieniło :( a niedługo muszę w końcu iść sobie zrobić kanapki do pracy :D.

piątek, 10 lipca 2015

Prawda w oczy kole.

Uczniowie mają już wakacje. Pogoda pozostawia jednak wiele do życzenia. Słońce wychyla się do nas jedynie od czasu do czasu, znienacka. Tak jak prawda. A jak już się pojawia, to oślepia. I boli.

Twierdzimy, że nie lubimy być okłamywani. Że chcemy lojalności i szczerości. Że lepsza gorzka prawda niż słodkie kłamstwo. Akurat.

Przyjmijmy, że taka Zośka mówi Ci nagle w twarz, że wyglądasz dziś okropnie i w ogóle nie powinnaś się dziś pokazywać światu. Jak to odbierzesz? Nie ciśnie się czasem na usta "Chłopak cię rzucił, że  jesteś taka milutka?"

zdjęcie: natemat.pl


Tak, umiemy odbierać prawdę. Ale głównie tą pozytywną.
Z krytyką idzie nam już, niestety, gorzej.
Wiem, że wcale nie odkryłam tym Ameryki. Jednak warto sobie o tym przypominać.
Nie złościć się, kiedy ktoś nas krytykuje jedynie w celu poprawy, o ile nie robi tego w sposób natarczywy ani nagminny, próbując jedynie pomóc nam odnaleźć właściwą drogę.

Z drugiej strony  - jeśli ktoś nie potrafi zrobić tego z taktem i odpowiednim podejściem, może dojść do ogromnych konfliktów.
Czy nie łatwiej jest zatem powiedzieć coś milszego aniżeli "Wyglądasz gorzej niż potwór Frankensteina?"

Nie łatwo jest odbierać taką prawdę, ale wcale nie jest prościej powiedzieć ją komuś prosto w oczy, zwłaszcza, jeśli nie chcemy zranić danej osoby.

Bo prawda - to rzeczywistość.
Kłamstwa, to poezja.



A mówienie prawdy, to sztuka.






---
korolowa






czwartek, 18 czerwca 2015

Nie będę chodzić bez makijażu.

Rząd rządem, zmiany zmianami, ale są przecież inne sprawy, które zaprzątają niejedną młodą, zwłaszcza kobiecą, głowę.

Dziewczyno - przyznaj się! Klęknij przede mną tu i teraz, i wyspowiadaj się tak całkiem szczerze. Czy panikujesz za każdym razem, gdy wyjdziesz z domu bez makijażu?
Czy bez kresek i tuszu do rzęs często czujesz się tak jakbyś nie miała twarzy?

Ostatnie dni dały mi dużo do myślenia. Naprawdę, nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym aż tak bardzo. To znaczy, do tej pory wyznawałam zasadę, że wygląd jest ważny, ale inteligencja, osobowość i tak dalej są przecież sprawą istotniejszą; niemniej -  jedno i drugie powinno się jakoś ze sobą łączyć.

Natomiast kilka dni temu, ze względów zdrowotnych, postanowiłam na co najmniej tydzień zrezygnować z makijażu oczu. W końcu zdrowie ważniejsze, tłumaczyłam sobie.

W poniedziałek wyszłam zatem do pracy jedynie z podkładem na twarzy, pomijając "zakazane" okolice.
Śmiejcie się ze mnie lub nie - to było niemal najgorsze uczucie ever.

Nigdy wcześniej nie czułam się tak strasznie niewyraźna, taka...brzydka.
Jasne rzęsy, brak kreski, brak czegokolwiek, co by mogło jakoś podkreślić to, co w swoim wyglądzie cenię najbardziej - wierzcie mi, to było dla mnie straszne. Jeżeli dodam jeszcze, że cierpię właśnie na comiesięczną przypadłość kobiecą - chyba nie muszę dodawać, jak bardzo mi było dziwnie, a wręcz - źle.

Przez to właśnie uświadomiłam sobie, jak ważny jest dla mnie mój wygląd .Ten  mój codzienny, nawet delikatny, makijaż. Bez niego jestem jak bez ubrania. Po prostu czuję, że bez choć lekkiego pomalowania rzęs tuszem, czegoś zdecydowanie mi brakuje.

Nie mam problemu z wyjściem bez makijażu tak ogólnie, na przykład do sklepu czy na basen. Gdzieś, gdzie nieważne jak będę wyglądała, ponieważ mi to najzwyczajniej w świecie - zwisa. Ale jeśli idę coś załatwić do urzędu/pracy, gdzieś, gdzie chcę, aby odebrano mnie profesjonalnie, a przynajmniej jako osobę dorosłą - wiem, że muszę się pomalować, bo inaczej nikt nie będzie brał mnie na serio, choćbym nie wiem jak była przygotowana psychicznie i/lub merytorycznie. Jak to napisała jedna ze znajomych z Instagrama: bez makijażu wyglądam jak 15-letni chłopiec.
Well, lepiej bym tego chyba nie określiła

Bez - co najmniej - podkreślonych oczu czuję się jak...jak niedomalowany obraz. Jak dłoń bez paznokcia. Albo nawet kilku.

I choć wydaje się to na pozór takie oczywiste, to jednak dopiero po tym wszystkim dotarło do mnie, że najważniejsze przede wszystkim jest to jak się czujemy sami z sobą: czy z makijażem, czy bez; w spódnicy, czy w spodniach; w okularach czy z tatuażami - nieważne! Jeśli ktoś Ci mówi, że masz za mocno podkreślone oczy, ale Ty się akurat dobrze z tym czujesz - dalej maluj je grubą, czarną kreską!
A jeśli, mimo delikatnej, jasnej urody i tak świetnie odnajdujesz się bez makijażu, powiem tylko - zazdroszczę!

funorfacts.org




Choć niektórzy twierdzą, że i bez makijażu wyglądam dobrze, ja wcale tak nie uważam -bez niego po prostu nie czuję się komfortowo, więc i tak dalej będę się malować tak,  jak zwykłam to robić do tej pory.

Dlatego, dziewczyno, jeśli ktoś mówi Ci coś, do czego jesteś kompletnie nieprzekonana, powiedz NIE - masz do tego prawo!
Nie bój się ubierać, malować tak jak masz na to ochotę - w końcu każdy ma swój styl, więc póki potrafisz dostosować się do sytuacji bez przekraczania pewnych barier -  co komu do tego?


PS A Wy, dziewczyny, przeżyłyście podobne "traumy", doświadczenia związane z wyglądem?

---
korolowa










poniedziałek, 1 czerwca 2015

Ty też jesteś dzieckiem.

Budzisz się o 6:30, razem z Twoją ulubioną, budzikową melodyjką. Alarm wyłączasz. Resztę dośpiewujesz w głowie.
Idziesz do łazienki. Przeglądasz się w lustrze. Przeczesujesz włosy, robisz szybki make-up i czyścisz zęby dwa razy, bo na trzeci - według zegarka - nie masz już czasu.

Przebierasz się migiem w swój ulubiony pracowniczy zwyklaczek. Tym razem nie ubierasz sukienki - i tak masz dziś za dużo roboty, aby przejmować się wyglądem.
Już za dwadzieścia ósma. Bierzesz torebkę pod pachę i lecisz czym prędzej po schodach z trzeciego piętra. Rekord, niecałe 40 sekund! - uśmiechasz się w duchu do siebie. To na chwilę poprawia Ci humor. Po kilkuminutowym maratonie, znajdujesz się już w pracy (swoją drogą, brawa dla Ciebie już za samo utrzymywanie się na tych potężnych obcasach!).
Roboty jest od cholery - tu Cię wołają, tam Ci coś mówią. Powoli dostajesz kociokwiku, choć to dopiero początek tygodnia, a ekran komputera wyświetla 8:46. Boże, niech ten poniedziałek już się skończy.

W międzyczasie dowiadujesz się z sms'a, że nie ma już nic na obiad. Dlatego po pracy, którą kończysz o ponad godzinę później (bo przecież jest tyle do zrobienia), idziesz do sklepu na mały maraton zakupowy. Tak mały, że wychodzisz z dwiema torbami pełnymi pieczywa, proszków do prania, brakujących ściereczek i porcji warzyw na drugie danie. Tak, dziś masz zamiar zaserwować jedyny w swoim rodzaju i jakże ambitny posiłek - warzywa z ryżem! Być może zrobiłabyś coś lepszego, ale zanim dochodzisz do domu, nie masz ochoty na wykazywanie się swoimi kulinarnymi zdolnościami. Biorąc pod uwagę godzinę, o której ostatecznie stajesz przy garach - tak, warzywa z ryżem zdecydowanie wystarczą.

W międzyczasie włączasz pralkę, bo w weekend sterta do prania nieco się zwiększyła. O jakieś niedopasowane skarpetki i tę bluzkę, którą masz zamiar jutro założyć, no i od ponad miesiąca nie uprane spodnie. W kuchni wycierasz umorusaną spadającymi z patelni pomidorami, podłogę. Jest godzina 21.00. Nareszcie KONIEC.

W końcu mogę robić to, na co mam ochotę - myślisz.

Czujesz się taka dorosła. Taka odpowiedzialna. 
Tylko, że... na nic nie wystarcza Ci już siły.

W takich chwilach przypomina Ci się, jak będąc dzieckiem tak bardzo chciałaś już być duża. Być niezależną. A teraz?


Tęsknisz do tych czasów. Czasów, kiedy to Mama była Twoim budzikiem. Gdy, zamiast do pracy, rano chadzałaś do szkoły, a po niej jedynym Twoim obowiązkiem było odrobienie zadania domowego, które to i tak trwało zbyt długo (ponad 20 minut!). Do tej niezliczonej liczby momentów, kiedy to mówiłaś: "Mamooo, o nic więcej w życiu cię już nie poproszę, ale kup mi tą Barbie, pliiiz!". Pamiętasz, jak się  popłakałaś, bo za piątym razem już nie dała się na to nabrać?

A teraz? Czasem odmawiasz sobie lepszego jedzenia, żeby wystarczyło na rzeczy niezbędne do przeżycia. O nowych ubraniach zapominasz na kolejne pół roku, chyba, że jakimś cudem szef zgodzi się na podwyżkę.

Smutne? A jednak nie płaczesz, nie tupiesz nogami. Zagryzasz zęby i po prostu żyjesz dalej.

Wiesz, że zawsze może być gorzej. Ale może być też lepiej.

Uwierz więc w siebie. W lepsze jutro. Bądź naiwnie pozytywny. Tak jak dziecko.
Przecież dalej, gdzieś w środku, nim jesteś.



---
korolowa



poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Robię duże oczy...czyli pod wrażeniem "Big Eyes" Tim'a Burtona

Jeśli ktoś jeszcze o tym nie wie, to wyjawię Wam mój ...nie, w zasadzie to żaden sekret (chyba nawet zresztą poświęciłam kiedyś temu jeden z moich wpisów ). Po prostu: uwielbiam Burtona. Uwielbiam tą atmosferę panującą w jego filmach, te jego niepowtarzalne, gotyckie klimaty. Oglądałam niemal każdy jego film; co prawda nie wszystkie były do końca udane ("Alicja" i "Mroczne Cienie" na pewno nie zaliczają się do jego najlepszych dzieł), jednak większość...po prostu ma w sobie to coś, tą magię.

Burton zazwyczaj tworzy bohaterów, że tak to ujmę, 'z kreski'.  Jednak jego produkcja z 2014 roku jest czymś innym. Przede wszystkim, reżyser decyduje się w końcu zatrudnić innych aktorów niż dotychczas (w większości produkcji  Burtona występują Johny Depp i/lub Helena Carter). Ponadto, film (prawie) nie zawiera scen fantastycznych, a nawet więcej - jest oparty na faktach.

"Big Eyes" to produkcja, której z niecierpliwością wyczekiwali wszyscy fani twórczości wyżej wymienionego reżysera, w tym i ja. Już wcześniej na forach można było przeczytać masę sceptycyzmu i wątpliwości - czy Burtonowi uda się przełożyć swój niepowtarzalny styl kręcenia na realistycznych bohaterów, z prawdziwą historią w tle?




Nie będę zapewne oryginalna i powiem Wam tylko tyle: aby się o tym przekonać, musicie sami tenże film obejrzeć.
Christopher Waltz jako przypisujący sobie autorstwo obrazów swojej żony Walter Keane jest, według mnie, faktycznie miejscami wręcz w swym aktorstwie groteskowy, co niekiedy zbyt mocno kontrastuje z postacią jego delikatnej, zahukanej partnerki życiowej Margaret (Amy Adams). Czy jednak nie na tym zależało właśnie Burtonowi? W końcu przerysowanie, groteska oraz inne niestereotypowe zabiegi  filmowe to jego specjalność i jak widać, w każdym swoim dziele reżyser próbuje dodać coś od siebie.

Charakterystyczne dla Burtona są również wcześniej wspomniane elementy fantastyki. W "Big Eyes" występują one tylko raz...skupiając się właśnie na tytułowych big eyes, czyli wielkich oczach -  w scenie, w której główna bohaterka widzi ludzi z powiększonymi oczami. Oczami przepełnionymi smutkiem i tęsknotą, bólem i wewnętrzną niezgodą na obecny stan rzeczywistości...oczami tak bardzo wielkimi, głębokimi i wrażliwymi jak jej własne.
Bo ona też cierpi. Ale nic nie mówi. Nikomu nie zdradza ich małżeńskiego sekretu, ich "umowy". Czuje jednak gorycz i żal zjadający ją od środka. Czuje, że niedługo wybuchnie. Że dłużej tak nie może...


Co się dzieje później?
Nie chcąc Wam niszczyć seansu, nie uprzedzę zakończenia.
Dla mnie ten film był piękny. Nieco surrealistyczny, tak jak tytułowe Big Eyes. Jak te ogromne, smutne oczy - nieodłączny element obrazów, a nawet, śmiałabym powiedzieć, życia malarki Margaret Keane.
 


---
korolowa


środa, 8 kwietnia 2015

Te oczy brązowe...

Po napawających wiarą na nowe, lepsze życie, świętach, nadszedł - przynajmniej u mnie - czas zadumy. Zieleń została zastąpiona czernią, zmartwychwstanie - śmiercią.
Dalej, gdzieś w tle, jest ciepły kolor słońca i jaskrawość tulipanów. Dalej jest czerwień zachodzącego słońca i brąz jego oczu. Ona też miała brązowe.

O chorobie i o ludzkim odchodzeniu pięknie opowiada film Still Alice. Tak, to ten film, za rolę w którym Julianne Moore dostała w tym roku Oscara. I chyba jej się należało. Zachorować na Alzheimera w kwiecie wieku, będąc jednocześnie wysoce poważaną wykładowczynią akademicką, to naprawdę dramat. Zaczyna się od drobnostek typu zapominanie poszczególnych słów bądź list zakupów, przez niemożność przypomnienia sobie imion dzieci i trudności wymowy, a kończąc na... no właśnie. Tu pojawia się moje pytanie - gdzie skończyć? Czy oszczędzić sobie i rodzinie ciężaru własnej niedołężności dużo wcześniej, czy walczyć o przetrwanie każdego kolejnego dnia?

Próbuję sobie na to pytanie odpowiedzieć, ale nie umiem. Pytam innych - nie wiedzą. Czy cokolwiek uprawnia nas do decydowania? Kim jesteśmy, żeby o tym rozstrzygać?

Z drugiej zaś strony - dlaczego inni odchodzą szybciej niż byśmy chcieli?

Przeraża mnie jak szybko mija ten czas. Pięć lat minęło, zupełnie nie wiem, kiedy.
Tak dobrze pamiętam ten dzień.
Siedziała na szpitalnym łóżku, próbując usiąść o własnych siłach. Urocza jak zawsze, mimo braku włosów i zmęczonej twarzy. Choć w bólu, z jej okrągłych jak dwa księżyce, karmelowych oczu, biło ciepło.
Mówiły do mnie: jest źle, choć tego nie chcę. Przepraszam.
Chwilę później - już Jej nie było. Pozostawiła po sobie smutek i radość zarazem. Ciepło dnia i chłód wieczora, gdy wracały wspomnienia. Biel chmur i ciemność nocy. Jaskrawość tulipanów. Te oczy brązowe...


"Umarłych wieczność dotąd trwa,
dokąd pamięcią się im płaci.
Chwiejna waluta. Nie ma dnia,
by ktoś wieczności swej nie tracił.
"

Wisława Szymborska





---
korolowa



niedziela, 29 marca 2015

..and the oscar goes to... - o Oscarach 2015.

Wiem, tegoroczna gala Oscarów już dawno (ponad miesiąc) za nami. Postanowiłam jednak napisać co nieco na temat moich odczuć związanych z tym wydarzeniem oraz jego (nie)laureatami.
Muszę przyznać, że tym razem w większości przypadków wyjątkowo zgadzam się z wyborem zwycięzców.
Ale może zacznę od...

NAJLEPSZEGO AKTORA PIERWSZOPLANOWEGO
Ok, przyznaję się bez bicia - oglądałam tylko dwa filmy, w których udział brali nominowani aktorzy, ale po obejrzeniu Teorii Wszystkiego od razu wiedziałam, że ta nagroda powinna należeć właśnie do tej osoby. Wybaczcie mi zatem, panie i panowie, ale i bez oglądania reszty śmiem twierdzić, że Eddie Redmayne po prostu zdyskwalifikował na starcie całą resztę zawodników. Zresztą, co tu dużo mówić - gdyby nie jego rola, Teoria... nie byłaby tym samym filmem na całkiem niezłym poziomie aktorskim, a stałaby się raczej takim zwykłym szaraczkiem. Chyba najbardziej zasłużona nagroda tegorocznej gali.

NAJLEPSZA AKTORKA PIERWSZOPLANOWA - pozostawię bez komentarza (nie to, że coś nie tak, po prostu... znowu obejrzałam tylko dwa filmy, ale gra aktorska oglądanych przeze mnie pań była zbyt uboga jak na Oscary).

NAJLEPSZY FILM NIEANGLOJĘZYCZNY - póki co obejrzałam samą Idę. Tak, tą (tę?) naszą polską, w bezmiar wychwalaną Idę. Tyle pozytywnych recenzji. Same ochy i achy. Wybaczcie, ale poza ładnymi kadrami i ciekawym sposobem kręcenia, nie widzę w tym filmie nic wyróżniającego się. Nie to, że jest zły, bo nie jest. Ale Oscar? Serio? Bo (znów) o Żydach?

Jedyne, co w tym filmie naprawdę mogłoby imho zasługiwać na Oscara, to gra Agaty Kuleszy, która tym samym powinna zostać nominowana i zgarnąć nagrodę dla NAJLEPSZEJ AKTORKI DRUGOPLANOWEJ. Ale na pewno nie powinna jej dostać Patricia Arquette (!). O ile sam film był jeszcze ciekawy ze względu na długość kręcenia (12 lat!), dzięki czemu można było obserwować zmiany kulturowe, o tyle sama gra głównej aktorki w filmie Boyhood pozostawiała wiele do życzenia. A przynajmniej - w żaden sposób nie wybijała się ani nie porwała. Suchota.

Z czego natomiast jeszcze jestem zadowolona to w pełni zasłużona nagroda dla NAJLEPSZEGO AKTORA DRUGOPLANOWEGO dla J.K. Simmonsa za rolę agresywnego nauczyciela muzyki w filmie Whiplash, który to swoją drogą zgarnął również nagrodę za NAJLEPSZY DŹWIĘK.

Jeśli natomiast chodzi o głównego zwycięzcę, czyli Bridman'a... cóż, tutaj mam mieszane uczucia. Z jednej strony, cały film jest jedną, wielką, na pewno świetnie zmontowaną metaforą życia i dylematów współczesnego artysty. Obrazy, muzyka, montaż są na naprawdę wysokim poziomie. Reżyser bawi się konwencjami, kolorami, a wręcz abstrakcjami i łączy je ze sobą na różne sposoby. I faktycznie, po obejrzeniu ma się wrażenie, że: tak, to jest coś innego. Coś świeżego. Że zdecydowanie zasługuje na jakieś wyróżnienie za całokształt.

Ale wiecie, co? Jest jeszcze inny film z 2014 roku, o którym jakoś nie mówiono. Przynajmniej ja o nim wcześniej nie słyszałam.



Film ma w sobie nieco z westernu, z dramatu i również  powiedziałabym, trochę z filmu psychologicznego. Reżyserem oraz jedną z głównych postaci jest aktor Tommy Lee Jones. Historia teoretycznie jest prosta: trzy chore psychicznie kobiety mają zostać przewiezione do innego stanu, w którym to dostaną wikt i opierunek. Kiedy to jednak do odważnej Mary Bee Cady (Hilary Swank) dołącza Lee Jones, znaczy George Briss, sytuacja się nieco zmienia...ale nie powiem Wam już więcej - po prostu musicie to zobaczyć. Dla historii. Dla krajobrazów (ach, te rozległe stepy!). Dla oryginalnej relacji między dwojgiem ludzi i dla jeszcze bardziej nietuzinkowego połączenia współczesności (zwróćcie uwagę na główną kobiecą rolę) i  konserwatyzmu.
Właśnie takie filmy, zastanawiające, pełne klimatu i surowości, a zarazem ciepła, powinny zasługiwać na wyróżnienie.

Co z tego, że film ten tak jakby umknął gdzieś w szeregu innych. Dla mnie, to właśnie on zasługuje na NAJLEPSZY FILM 2014 - film Homesman.

Co z tego, że nie miał on żadnej nominacji. Zresztą -  co one w ogóle znaczą? Przecież nawet najlepsi, najmądrzejsi, najserdeczniejsi ludzie, często również zostają pomijani lub besztani.
I ujmując sobie, dają świecić innym.

---
korolowa


sobota, 7 marca 2015

Great expectations


Najpierw się rodzimy. Jeśli rodzice lub dziadkowie nie mają czasu - jesteśmy wysyłani do żłobków, potem do przedszkola, aż w końcu zaczynamy naszą edukację w szkole podstawowej. I wtedy (a może już nawet wcześniej?) kończy nam się "wolność"; pojawiają się bowiem oczekiwania. Wzrastają zazwyczaj wraz wraz z naszym wiekiem (piątka? Ee, mogłeś dostać szóstkę!trója z fizyki w gimnazjum? A czemu nie czwórka?). 
W liceum wymagania wzrastają podwójnie, bo przecież nie tylko trzeba przejść do kolejnej klasy, ale i zdać maturę. To znaczy, nie tylko zdać, ale i mieć lepszy wynik od, wiecie, tej zarozumiałej Aśki i syna przyjaciela rodziny. A jak tylko spadniesz z podium, to już jest źle. Mało się starałeś. Nie chodziłeś na korepetycje z matematyki, to teraz masz. A Aśka chodziła i ma: 86% z matmy, 74% z fizyki, 81% z geografii i niezliczone, nieprzespane noce. Oczywiście, wszystko na poziomie rozszerzonym. Przed nią prestiżowe, gwarantujące świetne zarobki studia. Co z tego, że mało ją interesują. W końcu będzie żyć ponad stan -  taka chluba rodziny!

A Ty? Rezygnujesz z wybranego kierunku po trzech miesiącach, decydując się na coś zupełnie innego. Może nie jest to w stu procentach dokładnie to, co chciałbyś robić, ale jest przynajmniej bliskie Twym zainteresowaniom. A może i będzie z tego coś więcej? Dajesz Wam więc szansę - TEN związek może przetrwać.

I tak mija... kilka lat. Dojeżdżasz, więc nie masz kwitnącego życia studenckiego. Po drodze potykasz się - jeden zły ruch i koniec. Kolejny rok stracony. Nikt nie wie, jak Cię to cholernie wkurza i boli. Niektórzy nie ukrywają jednak swej radości - nareszcie, w końcu można o kimś pogadać, co za fajtłapa życiowa.
Zaczynasz myśleć o sobie jak najgorzej. Może faktycznie tutaj nie pasujesz? Nie udźwigniesz tego? Czyżbym był słabszy, niż przypuszczałem?

To pytanie gnębi Cię bardziej niż to, co naprawdę powinno. Nareszcie jednak, przy minimalnym wsparciu od najbliższych, dochodzi do Ciebie, że nieważne już, co się stanie - ważna jest Twoja przyszłość, to jak sobą pokierujesz. Próbujesz więc, w swoim zamierzeniu, po raz ostatni - udaje Ci się. Co prawda Twoja droga przez mękę nie kończy się tylko na tym - życie, studia rzucają Ci kolejne kłody pod nogi, tak zupełnie niespodziewanie. Ale tym razem nic Cię nie zniszczy. Masz w sobie siłę i determinację. Obrałeś w końcu drogę i wiesz, że trzeba przez to przejść, choćby i na początku bardzo bolało. Choćbyś miał nieraz zwątpić. Choćbyś zwątpił choć raz...

Dlatego Ty, mimo przeciwności, nie poddajesz się. Nie oszukujmy się, nie robisz tego tylko dla siebie - w końcu inni Cię tak długo wspierali, że chcesz im udowodnić, że faktycznie możesz, że ich nie zawiedziesz. Ale wiesz, że trzeba zamknąć za sobą te drzwi. Czasem to zamknięcie powoduje otwarcie kolejnych, choć nie zawsze. Niekiedy warto zastanowić się, czy aby na pewno warto dochodzić do końca pewnych bram - może, mimo poświęconego już czasu, szkoda będzie na to reszty Twojego życia? To, że zaczynamy, nie zawsze musi oznaczać, że musimy kończyć. Tym bardziej, jeśli to nijak ma się z naszą przyszłością.

Gdy jednak wiesz, że obrałeś odpowiednią drogę i finalnie znajdujesz się u celu...nagle okazuje się. że to wcale nie koniec."Będziesz robił coś jeszcze?"; "Kiedy ślub?"; "Kiedy w końcu weźmiesz się za prawo jazdy?" Ludzie zawsze mają wobec nas jakieś oczekiwania. Ale wiecie, co?
Czasami trzeba na to "zlać". Jeśli czujesz, że na obecną chwilę nie potrzebujesz niczego więcej (co przecież wcale nie oznacza, że nigdy tego nie zrobisz), nie zmuszaj się, aby zadowolić innych.


Dlatego ja na pytania o podobnym charakterze od niedawna odpowiadam: stop. Odpoczywam.
Właśnie osiągnęłam to, co zamierzałam. Reszta - może. Pewnie tak. Ale nie teraz -  za chwilę.

 



 

Dziękuję wszystkim za wsparcie!

---
korolowa

piątek, 9 stycznia 2015

Fake it 'till you make it

Dlaczego człowiek czasami zmusza się do robienia pewnych rzeczy? Dlaczego, często mimo wewnętrznego buntu. dostosowujemy się do oczekiwań społeczeństwa? Wymogów, którymi już za przeproszeniem rzygamy, ale czujemy, że MUSIMY to zrobić, bo inaczej babcia się na nas obrazi, tata pokręci groźnie palcem z miną "tylko spróbuj!", a koleżanka powie "chyba Cię pogięło"?

Powiedzmy sobie szczerze: trochę idziemy  na łatwiznę. Albo jeszcze inaczej: po prostu jesteśmy wygodni. Tak, mówię też o sobie. Szkoła, studia. praca, potem najlepiej chociaż jedno dziecko. Przykładna późniejsza żona i mama. Altruistka. Bo przecież musisz być miły, uprzejmy i poukładany. A jak nie masz pracy lub jesteś aspołeczny to, według standardowego punktu widzenia, jesteś loser'em albo jakimś innym dziwnym popaprańcem czy odrzutkiem.


Skąd takie wynurzenia? Przyglądam się ostatnio swojemu życiu coraz uważniej i kontempluję, co mogłam zrobić inaczej. Czy wybrałabym to liceum, te studia? A gdybym, będąc w gimnazjum, była bardziej pewna siebie - czy moje obecne przyjaźnie w ogóle by istniały? A może spotykałabym się teraz z kimś zupełnie innym?

Najczęściej, gdy zaczynam już robić takie rozważania nad przeszłością, w pewnym momencie dochodzę do wniosku, że teraz przecież i tak niczego nie zmienię. Jednakże, analizując tą moją past, mogę wyłapać błędy, które popełniłam i zmienić kilka rzeczy po to, aby JUŻ zacząć zmieniać przyszłość.
Ciekawe jest to, że gdy tak patrzę wstecz, wiem,  że tak naprawdę niewiele bym zmieniła, zaś jakiekolwiek przemiany dotyczyłyby głównie sfery edukacyjnej. W każdym razie, na pewno nie wybrałabym wtedy tego liceum, do którego chodziłam, ani w o ogóle żadnego innego.Zamiast tego, poszłabym do technikum. I nie pchałabym się zaraz po szkole średniej na studia, a poszła na rok do pracy związanej z czymkolwiek, co mnie choć w  minimalnym stopniu interesuje. Rozwijałabym się w tym, co lubię lub co ewentualnie mogłabym robić przez jakiś czas; ale na pewno nie w tym, co muszę. Oczywiście, że w życiu zdarzają się sytuacje kryzysowe, kiedy człowiek podejmie się każdej pracy. Równie oczywistym jest, że nie każdy zaraz musi mieć skończone studia. Nie trzeba jednak mieć ukończonych żadnych fakultetów, aby się odnaleźć w życiu. Można przecież próbować, starać się znaleźć coś, co nas chociaż trochę usatysfakcjonuje.

Wiem, zdaje się Wam, że teraz próbuję się mądrzyć. Pewnie pukacie się w czoło myśląc "a co ona tam wie".
I po części macie rację: nie wiem przecież wszystkiego, wszystkich rozumów wcale nie pozjadałam.
Ale wiecie, co? Zamiast użalać się nad swoją sytuacją, można w końcu ruszyć tyłek. Robić coś. Ale nie dla babci. taty czy koleżanki. Dla siebie.

Bo wiecie, czasami też mi się nie chce, albo dopada mnie jakaś straszna chandra, tak jak wczoraj. Wtedy masz wrażenie, że jesteś skończonym idiotą, nic nie potrafisz, a każda możliwa drobnostka doprowadza Cię do płaczu. Ale wiecie co? Czasami trzeba zagryźć zęby. W końcu po nocy musi kiedyś nastać ten cholerny dzień.

Pamiętasz ten wpis?
To teraz: weź kilka wdechów. Wypłacz się. Masz do tego pełne prawo - w końcu każdego kiedyś dopadają większe lub mniejsze chwile słabości.
Gotowy? W takim razie stań przed lustrem. Czy aby na pewno widzisz siebie?

A teraz powiedz na głos: 'Bo jak nie ja, to kto?". Głośno. Głośniej!
 
Nie bój się, że się wygłupisz. Postaw sobie cele. Według tego powiedzenia, no wiesz, fake it 'till you make it. Tylko nie bądź sztuczny. Po prostu próbuj, pracuj nad tym, co chcesz, aby było poprawione. Bo skoro chcesz, to znaczy, że to coś gdzieś w środku Ciebie drzemie.  
Małymi kroczkami, zmieniaj to, co jesteś w stanie zmienić.
Tylko zmieniając swoje nastawienie i swoje przyzwyczajenia. w tremendalny sposób zmieniasz całego siebie.

Więc wstań, otrząśnij się, spójrz jaki jesteś wartościowy i do dzieła.


 So...

źródło: www.etsy.com

 ...but do not forget to be yourself.






---
korolowa