Dlatego, gdy jakiś tydzień temu koleżanka ze studiów zapytała mnie, czy mam ochotę iść z nią do kina na Igrzyska Śmierci: W Pierścieniu Ognia, pierwsze, co przyszło mi na myśl, to : O Boże, nie, przecież to strasznie długie (2:26 min, w tym 32 minuty reklam)! . Mój mózg pracował jednak widocznie na wyjątkowo szybkich obrotach i po szybkiej analizie sytuacji (film leci także w czwartki, w czwartki mamy meeegadługą przerwę, właściwie przynajmniej będę miała co robić), miast wymyślania wymówek oraz innych zaprzeczeń, z moich ust wydobyło się jakże elokwentne 'OK'.
I tak oto, ja, nie uczęszczająca z Bóg wie jakim entuzjazmem na takie seanse, wybrałam się na prawdopodobnie największy blockbuster tego roku nie gdzie indziej jak właśnie do szczecińskiego kina.
Po odsiedzeniu ponad dwóch godzin, włączeniu światła i wstaniu z czerwonego fotelika, nie bardzo wiedziałam, co mam z sobą zrobić. Nie wiem, czy to magia wielkiego ekranu, lepszych głośników niż tych, które są w laptopie, a może fakt, że nikt mnie nie rozpraszał (łącznie z nami, na seansie były aż 4 osoby!) i mogłam się skupić na akcji...ale film był fan-ta-sty-czny!
Muzyka, co bardzo mi się spodobało, była subtelnie, idealnie dobrana do każdej ze scen, a co najważniejsze - nie przyćmiła całości filmu.
Co do gry aktorów - zdążyłam już wiele razy przeczytać negatywne opinie na temat gry Jennifer Lawrence, odgrywającą rolę głównej bohaterki (Katniss). Jedna mina? Brak emocji? Co za bzdury! Z każdym momentem, gestem, pojawieniem się innej postaci, widać było u niej emocje (również i w subtelnym mgnieniu oka, które, jak rozumiem hejterów, lepiej, żeby było przejaskrawione i sztuczne niż delikatne i realne). Tak naprawdę każdy aktor zagrał bardzo dobrze, choć mam jeszcze jedną, ulubioną postać. Krótką, acz doskonałą wręcz rolę odegrał Patrick St. Esprit, wcielając się w postać komandora Thread'a (nawet Snowa nie znienawidziłam tak bardzo jak jego!).
No i efekty specjalne, na które tak zawsze złorzeczę...tym razem mnie do siebie przekonały. Nie było ich ani za dużo, ani za mało. Suknia Katniss czy inne rzeczy, których nie chcę tu zdradzać, aby i za dużo nie spoilerować, naprawde robiły wrażenie i - moim zdaniem - wyglądały nawet dość wiarygodnie.
Ale, ale! Najważniejsze : akcja.
Opowieść jest większości z Was zapewne znana z pierwszej części Hunger Games. Tym razem Katniss i Peeta, zwycięzcy ostatnich Głodowych Igrzysk, narażają się prezydentowi Snow'owi poprzez wywołanie zamieszek związanych z ostatnimi Igrzyskami. W związku z tym, prezydent Snow postanawia zorganizować (ach, tak przy okazji) Igrzyska z okazji ich 75-letniego jubileuszu. W tak 'zacnej' ceremonii udział mają wziąć...wszyscy zwycięzcy dotychczasowych Igrzysk, w tym i wyżej wymieniona para.
No właśnie. Para, a właściwie teójkącik. Tak, jest tu minimalny wątek miłosny, ale nie rozumiem, dlaczego z tego powodu tyle ludzi nazywa ten film romansidłem?
Przecież ten film jest doskonałym odwzorowaniem antyutopii, przyszłą wizją Stanów Zjednoczonych. Genialnie ukazuje problemy państw totalitarnych, to jak działa dyktatura.; jak przez strach i zagrożenie można wpłynąć na działania ludzkości.
Ten film opowiada o tym, co może się kiedyś stać, jeśli się w porę nie zbudzimy z masowego otępienia. Telewizja propaguje głównie TV shows różnej maści, a zatem: cieszmy się, bo ludzie uprawiają seks na ekranie; cieszmy się, bo ludzie zjadają kupy i wchodzą do paszczy krokodylowi...dlaczego wiec miało by nie powstać: cieszcie się, bo człowiek zabija człowieka?
Ludzie są głodni dzikiej ekscytacji. Tak jak Rzymianie byli głodni chleba i igrzysk, tak samo my jesteśmy żądni : fast foodów (w dużej mierze) oraz rozlewu krwi... tam, gdzie jest on możliwy
I ja jestem głodna. Głodna igrzysk... kolejnych, tak świetnych jak te, Igrzysk śmierci.
PS Nie żałuję ani złotówki - jeśli jeszcze nie byliście, śmiało biegnijcie do kina!
---korolowa
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz